"Miłość do trzech pomarańczy" w reż. Michała Znanieckiego w Operze Krakowskiej w Krakowie. Pisze Dorota Szwarcman na swoim blogu w Polityce.
Przede wszystkim wspaniale jest zobaczyć wystawione na polskiej scenie dzieło Prokofiewa z jego najlepszego okresu. W krakowskiej realizacji było aż gęsto od nadmiaru pomysłów, jak to u Michała Znanieckiego, ale to bajka, więc więcej można wybaczyć. Początek spektaklu rozgrywający się w moskiewskim domu starców nawet się broni. Pacjenci zdenerwowani zepsutym telewizorem żądają rozrywki. Bajka się zaczyna. Ale potem rzecz już nie zostaje pociągnięta - chyba że to my mamy czuć się tymi pacjentami, bo w pewnym momencie okno sceniczne zostaje okolone ramą a la telewizor i większość akcji (łącznie z projekcjami) w tym telewizorze się rozgrywa. To też jest nawet dość zabawne. Bajka jest dość skomplikowana, a szczególną rolę w niej ma chór. Musi się poruszać również po widowni - w związku z tym jakaś ilość miejsc (bodaj koło dziesięciu) musi być zablokowana. Jest wciąż dużo krzyku i hałasu, gag goni gag, aż można się w tym pogubi�