"Miłość do trzech pomarańczy" w reż. Michała Znanieckiego w Operze Krakowskiej w Krakowie. Pisze Jakub Puchalski w Tygodniku Powszechnym.
Wreszcie można zobaczyć w Polsce jedną z najbardziej szalonych oper XX wieku. Prawie stulecie - 93 lata - musiało czekać arcydzieło XX-wiecznej opery, by zaistnieć na polskiej scenie. I nie chodzi wcale o rzecz, która powoli zdobywała uznanie publiczności, posługiwała się hermetycznym językiem czy roztaczała niechętnie oglądane nastroje nihilistyczne. Mowa o z lekka absurdalnej bajce, igrającej konwencjami zabawie - "Miłości do trzech pomarańczy" Prokofiewa. Rzecz wymagająca ogromnej pracy, ale w odbiorze czysta rozkosz. Na odwagę zdobyła się Opera Krakowska. Było warto. Dyrygent Tomasz Tokarczyk ogarnął złożoną całość i pokazał ją jako dzieło logiczne i spójne. Pewnie, że orkiestra nie była bezbłędna - nie mogło być inaczej, skoro Prokofiew nie dość, że zmusza do grania blachę, to jeszcze z uporem maniaka chce, by brzmiała nie tylko triumfalnym forte, ale i subtelnym piano. Chwała muzykom, że starali się temu zadaniu sprostać.