To była chyba jedna z najsmutniejszych edycji Boskiej Komedii ze wszystkich, w których uczestniczyłem, które pamiętam. I nie tylko dlatego, że została zorganizowana w kolejnej fazie pandemii, z europejskim rekordem covidowych zgonów w tle i pozorowanymi obostrzeniami dla niezaszczepionych koronasceptyków.
Boska Komedia zawsze była showcasem rodzimego teatru – raportem dla zagranicznych obserwatorów o tym, co ważnego wydarzyło się w ostatnim sezonie, o czym tu w Polsce rozmawiamy, jakie konwencje sceniczne testujemy, co mamy Europie do zaoferowania. W Krakowie zagranica zwykle kupowała spektakle na pniu, zachwycała się różnorodnością, młodością i europejskością polskiego teatru.
Festiwal ocalił swoją reprezentatywność i poziom zaproszonych do Krakowa realizacji, ale był o wiele biedniejszy niż zwykle, zmuszony do współpracy z zewnętrznym podmiotem (Instytut Adama Mickiewicza odpowiadający za dobór twórców i repertuar tak zwanego nurtu białoruskiego).