PIERWSZY wieczór warszawski spędziłem na "Godocie". Wyszedłszy z teatru długo błądziłem po ciemnych ulicach, z podniesionym kołnierzem, w podmuchach marcowego wiatru. Później obejrzałem jeszcze pół tuzina premier i nowych przedstawień - a były wśród nich i "budująco", i "programowe", i "nowatorskie", i "demaskatorskie", i liryczno-dramatyczne, i zgoła rozrywkowe - i po każdym wieczorze byłem coraz smutniejszy. Na koniec, przed wyjazdem, raz jeszcze poszedłem na "Godota". Wyjeżdżając byłem już zupełnie pewny, że z całej serii lutowo-marcowych premier warszawskich (wyłączam "Dziennik Anny Frank", którego się nie doczekałem) sztuką nie tylko najciekawszą i najambitniejszą, ale i najbardziej (horribile dictu!) "konstruktywną" jest ów straszliwy i piekielny, nieznośny i odrażający, bezlitosny i beznadziejny "Godot". A jak się to stało - opowiem. SNOBIZM I "PUPA" "Pupa" nie jest, wbrew pozorom, synonimem ani eufemizmem wyrazu bliskodźwięczne
Tytuł oryginalny
Pół tuzina premier i co z tego wynika?
Źródło:
Materiał nadesłany
Nowe Sygnały nr 12