Był taki moment, że w rodzinnym Białymstoku wstydził się, że jest nikomu nieznanym aktorem - dziś Adam Woronowicz jest rozchwytywany przez reżyserów. Z powodzeniem gra i świętych, i bandytów - pisze Jacek Tomczuk w Newsweeku.
Ja, chłopak z robotniczo-chłopskiej rodziny, wychowany w blokach, mam zagrać pruskiego hrabiego, właściciela zamku na Kaszubach? - zastanawiał się Adam Woronowicz, kiedy odebrał telefon od Filipa Bajona. Miał zagrać w jego "Kamerdynerze" hrabiego Hermanna von Kraussa. - Na dodatek on jebaka, a ja z tą samą żoną całe życie. Wspomina, że pierwsze dni na planie były trudne. Nie mógł wejść w rolę. Po scenie balu arystokratów zszedł do kuchni w piwnicach pałacu w Łężanach koło Olsztyna, gdzie kręcono film, i rzucił się na bigos. - Byłem ubrany w smoking, ale żeby zjeść swobodnie bigos, poodczepiałem sztuczny zarost. Nagle wszedł Filip Bajon i krzyknął: "Robimy taką scenę. Von Krauss po balu dojada resztki w kuchni, sam". Wtedy zobaczyłem, że mogę wziąć do tej roli coś z siebie, że ten Krauss czegoś się boi, ma kompleksy, tak jak ja Adam Woronowicz. Dużo mnie to kosztowało, nie wiem, czy nie najwięcej w mojej karierze - opowiada aktor