Obsypany nagrodami na festiwalu w Kaliszu "Wiśniowy sad" w reżyserii Pawła Miśkiewicza ma tylko jeden mankament - jest stanowczo za krótki Dlaczego chodzimy na "Wiśniowy sad"? Czy po to, by zapoznać się z reżyserską interpretacją utworu sprzed stu lat? Czy może spodziewamy się odkrycia w nim nowych odcieni? Jeśli o mnie chodzi, "Wiśniowy sad" traktuję na równi z kwartetami smyczkowymi Schuberta - chodzę na tę sztukę, aby posłuchać znanej melodii. Najnowsza inscenizacja Pawła Miśkiewicza tę melodię zmienia. Spektakl nie zaczyna się od oczekiwania na przyjazd Raniewskiej do majątku; zaczyna się od słynnych słów lokaja Firsa o zapomnianym przepisie na wiśnie, które w dramacie padają później. Raniewska już jest w domu, a Łopachin wcale nie zaspał. Kończy się również inaczej niż sztuka - nie słychać rąbania drzew ani zamykania drzwi na klucz. Firs pojawia się, zanim Raniewska opuści pokój, i gawędzi z nią jeszcze o wiśniac
Tytuł oryginalny
Podcięty sad
Źródło:
Materiał nadesłany
Gazeta Wyborcza nr 108