EN

31.07.2023, 08:59 Wersja do druku

Pod białym żaglem

„Latający Holender” Richarda Wagnera w reż. Łukasza Witt-Michałowskiego i Barbary Wiśniewskiej z Opery Bałtyckiej na I Baltic Opera Festival w Sopocie. Pisze Benjamin Paschalski na swoim blogu Kulturalny Cham.

fot. Krzysztof Mystkowski/KFP/mat. teatru

Widowiska operowe w plenerze to jedno z ciekawszych doświadczeń dla rozwoju tejże sztuki. Zazwyczaj wyjście do tegoż przybytku kultury kojarzy się większości z nas z elegancją, wytwornymi toaletami, a wielokrotnie również z artystyczną nieprzystępnością. Ale miesiące letnie zmieniają ten obraz. To muzyka wychodzi na spotkanie z publicznością. W innej formie – otwartej przestrzeni demokratyzuje niby dostępne tylko wąskiej grupie artystyczne doznania. Dostojne ubiory zastępują ciepłe okrycia oraz koce. Bo niby pora upalna, ale noce zimne. Tuż po zachodzie słońca, w różnych miejscach świata odbywają się uczty dla uszu i wzroku. Zazwyczaj to wielkie, spektakularne widowiska, które oczarowują i zachęcają do częstszego odwiedzania muzycznych instytucji. Owa forma ludycznego spędzania czasu, wielokrotnie z serwowanymi napojami i kiełbaską z rusztu, jest niezaprzeczalnym pozytywem aktywizacji widzów, a także miejscem otwartym dla kolejnych odbiorców. W naszym kraju mamy świetne tradycje owych zewnętrznych pokazów. W nie tak dawnych latach, standardem było, w każdym sezonie wybranie się do Wrocławia. Gdy Ewa Michnik prowadziła scenę w tymże mieście, można było obcować ze spektakularnymi wydarzeniami w różnych częściach stolicy Dolnego Śląska.

Pamięć przywołuje świetne widowisko na Odrze – Giocondę Amilcare Ponchiellego w reżyserii Krzysztofa Jasińskiego, a także Turandot Giacomo Pucciniego na Stadionie Olimpijskim w inscenizacji Michała Znanieckiego. Tamte czasy minęły bezpowrotnie, chyba nawet odeszły w lekkie zapomnienie. Świat każdego roku ma swoje spektakularne widowiska. Od stu lat historyczne progi otwiera Arena di Verona, gdzie w antycznym amfiteatrze można śledzić wielkie widowiska ze znamienitymi gwiazdami. Tu sukcesy odnosił Franco Zeffirelli, którego produkcje do dnia dzisiejszego pozostają w bogatym programie. Nieco inaczej jest w Bregencji. Austriackie miasto położone nad Jeziorem Bodeńskim, to gospodarz corocznego festiwalu. W lipcu i sierpniu, w cyklu dwuletnim można podziwiać nowe, monumentalne widowiska. Tłumnie zgromadzona widownia, obserwuje akwen udający się do snu, a wokół sceneria kolejnych oper z kanonu wielkiej literatury muzycznej. W tym roku króluje Madame Butterfly Giacomo Pucciniego w reżyserii Andreasa Homoki. Rozegrana na tle wielkiej karty papirusu jest przepiękną opowieścią z tysiącem płatków kwiatu wiśni. Za rok odmienny klimat i nastrój. Nowa praca przygotowana przez Philippa Stolzla – Wolny strzelec Carla Marii von Webera.

Pytanie, które przyświeca to czy w Polsce będziemy mieli takowy festiwal na miarę włoskiej czy też austriackiej fety? Wszystko wskazuje, że jest to możliwe. Idea powołania Baltic Opera Festival to dobry prognostyk dla przyszłości. Jeżeli starczy siły i zapału, to kolejne lata mogą przynieść owoce wspaniałej imprezy odbywającej się w Trójmieście, z główną sceną w Operze Leśnej. Całe przedsięwzięcie to pomysł znakomitego polskiego śpiewaka, święcącego tryumfy na światowych scenach – Tomasza Koniecznego, który zaraził nim kolejne osoby. Dzięki temu powstała bogata loża patronacka złożona ze znakomitości świata muzycznego, władz państwowych i samorządowych, a także sponsorów. Tym samym możliwe było zorganizowanie pierwszej edycji zdarzeń, które przywracają muzyczne widowiska dedykowanej przestrzeni osadzonej wśród przepięknego, nadmorskiego lasu. Tradycja operowych prezentacji w Sopocie, pod gołym niebem, sięga początku wieku dwudziestego. Świetna akustyka miejsca, niesamowite warunki naturalne zrodziły wydarzenie okrzyknięte Bayreuth Północy. Tu sukcesy odnosiły opery Wagnera, a także artyści, którzy następnie królowali w domu wielkiego niemieckiego kompozytora. Tomasz Konieczny nawiązuje do owej tradycji. Różnorodność prezentacji ma być istotnym elementem kształtowania repertuaru, a reputacja imprezy ma stać się marką dla całego basenu Morza Bałtyckiego. W inaugurującej edycji palmę pierwszeństwa oddano Wagnerowi. To raczej zrządził przypadek i zamiłowanie samego dyrektora artystycznego do tejże muzyki. Długo się zastanawiałem czy to wybór słuszny. Bowiem wielokrotnie sloganowa nieprzystępność, dla szerokiego grona odbiorców, twórczości wielkiego piewcy germańskiej tradycji mogła stać się zgubna. Nic bardziej mylnego. Latający Holender, jedna z krótszych oper Wagnera, stała się strzałem w dziesiątkę. Z jednej strony akcja osadzona w nadmorskiej przestrzeni idealnie wpisuje się w naturę Sopotu. Zwięzła i klarowna historia, z muzyką płynącą jak niewzburzone fale sił morskich, dają ukojenie i artystyczne spełnienie. Jest jeszcze jeden walor – obsada. Szóstka głównych wykonawców z rozbudowanym chórem, co dawało szansę dla pierwszorzędnego wykonania. I właśnie to okazało się największym sukcesem. Inscenizacyjny pomysł został pokonany wokalnym mistrzostwem. Bowiem próba skonstruowania opowieści w Operze Leśnej jako spektakularnego, wielkiego widowiska była chybiona. Otrzymaliśmy kameralny, skupiony dramat muzyczny, który można wystawić w każdej sali operowej. To poważne uchybienie. Bowiem rysuje to bezsens uruchamiania mechanizmu plenerowej sceny. A przecież fantazja winna być nieokiełznana w tym pięknym miejscu, które już przez naturalne warunki daje niepowtarzalne możliwości kreatorom scenicznej przestrzeni.

fot. Krzysztof Mystkowski/ KFP/ mat. teatru

Opera Wagnera posiada jasną historię. Błędny żeglarz, poszukujący wiecznej miłości spotyka podczas rejsu Dalanda, ojca Senty. Ofiarowuje nieznajomemu rękę córki w zamian za wielkie bogactwo podróżnika. Dziewczyna marzy o błędnym tułaczu jako osobie, którą będzie mogła zbawić. Fantazja staje się realnością. Gdy wszystko zmierza do szczęśliwego finału, zbieg źle zrozumianych zdarzeń powoduje tragedię. Holender oskarża dziewczynę o zdradę i niewierność. Niewiasta popełnia samobójstwo, stając się ofiarą nieuczciwej, nieprawdziwej, zmyślonej zazdrości podróżnika. Wielka muzyka świetnie tworzy klimat tejże opowieści. Zniuansowane frazy kompozycji oddają klimat morza i nadmorskiej osady. Autorzy inscenizacji Tomasz Konieczny oraz reżyserzy Łukasz Witt-Michałowski z Barbarą Wiśniewską, stworzyli minimalistyczny obraz wspólnoty morskiej, na tle leśnej krainy. Ich rola jest bardzo ograniczona. W głównej mierze zwracają uwagę na relacje między głównymi bohaterami, mniej myśląc o efekcie wizualnym. I to największa bolączka owego pokazu. Bowiem właśnie otwarta przestrzeń wymusza konstrukcję monumentalnej wizji, a nie wysublimowanej psychologii. Olbrzymie przestrzenie widowni winny rozkoszować się stroną plastyczną gdyż gestu, mimiki nie można w ogóle zauważyć. Całość rozpoczyna zjawiskowe opuszczenie wielkiego żagla oraz symboliczne rzucenie kotwicy. Jasne osadzenie pola akcji konstruuje kolejne sceny, które wypadają lepiej i gorzej. Fatalnym jest pomysł umieszczenia żeglarzy w konstrukcji przypominającej dużą wannę, co bardziej śmieszy i zastanawia niż ukazuje skalę morskich zdobywców. Wielka sztaba złota, będąca symbolicznym uosobieniem bogactwa nieznajomego przybysza, jest trafionym pomysłem. Mieniąca się w świetle iskrzy swoją ponętnością, frapuje i intryguje. Nie ma rzeczywistego obrazu wyidealizowanego Holendra, którego wymarzyła Senta. Zastępuje go duża płócienna lalka, trochę jak sztuczny obiekt seksualnych pożądań. Scenografia według koncepcji Borisa Kudlicki i Natalii Kitamikado składa się z sześciu zastawek, które imitują burty okrętów, a także krosna tkackie w domu Senty. Kostiumy autorstwa Dorothee Roqueplo są trochę z innej opowieści. To jak odzianie chłopstwa w operze pasterskiej, a nie żeglarzy i wyczekujących niewiast. Świetnie wypada Holender wraz ze swoją milczącą taneczną kompanią w białych, abstrakcyjnych strojach. Największym walorem pozostają światła autorstwa Bogumiła Palewicza. Realizator, który zazwyczaj tak oświetla przestrzeń, że można zagubić się w ociekającej ciemności, tym razem dokonuje cudownych przetworzeń. Zmiana nastroju, klimatu, miejsca to właśnie zasługa świetnego opracowania świateł. Inscenizacja jest prosta i współgra z treścią libretta. Odziany na biało Holender, wraz ze swoją milczącą świtą, jest jak bohater z innego świata, innej opowieści. Jego objawienie, wejście w świat norweskiego ładu, zaburza prostotę życia, urealnia marzenia. Niebagatelną rolę odgrywa chór, który bardzo dobrze radzi sobie w scenach grupowych. Nie można powiedzieć tego o tancerzach, którzy znów w układzie Jacka Przybyłowicza, dokonują ruchowego, zwolnionego spaceru w przestrzeni gry. Genialnie wypada ostatnia scena. Śmierć Senty to jak ofiarowanie, złożenie do grobu, rozstanie z ideałem kobiecej wierności.

Wydarzenie w Operze Leśnej to przede wszystkim muzyka. Kompozycja Wagnera brzmi zjawiskowo. Orkiestra Opery Bałtyckiej unosi się na wyżyny swoich możliwości pod kierunkiem nestora dyrygentów, wielkiego specjalisty od muzyki niemieckiej – Marka Janowskiego. Kapelmistrz świetnie przygotował zespół, a także genialnie poprowadził wykonanie. Można ponownie wspomnieć o klasie chóru, ale mistrzostwo to soliści. Cała szóstka to faktycznie najlepsza liga wokalna. Tomasz Konieczny wykonał świetną pracę, sprowadzając do naszego kraju tenże zestaw gwiazd. Choć sam nie wystąpił w spektaklu, oddał pole również polskim artystom. Na czoło wysuwa się Andrzej Dobber. Jego potężny baryton jest zjawiskowy, silny, mocny, dostojny. Choć w drugim akcie można było doszukać się zmęczenia to i tak nie zmienia faktu, że demoniczność dźwięku buduje świetną postać zatraconego tułacza. Dominik Sutowicz jako Sternik potwierdza klasę bardzo dobrego tenora. Małgorzata Walewska, będąca złowróżbną Mary, ukazuje siłę aktorską oraz wokalną. Jednak niekwestionowanym objawieniem o głosie silnym, mocnym wręcz roznoszącym przestrzeń plenerową, okazała się niemiecka sopranistka Ricarda Merbeth. W partii jej ojca Dalanda wystąpił Franz Hawlata, również o wielkiej charyzmie artystycznej i wokalnej. Sekstet zamyka Stefan Vinke jako Eric, nieszczęśliwie zakochany w Sencie. Choć obdarzono go rolą lekko wycofanego młodego chłopaka, to w ostatnich fragmentach opery potwierdził siłę wokalnych możliwości. Baltic Opera Festival pokazał jak należy wykonywać muzykę Wagnera, czym ona jest, gdy posiada zjawiskowych śpiewaków, muzyków i świadomego dyrygenta. Wówczas można się w niej zakochać i oczekiwać kolejnych realizacji scenicznych.

Letnie wydarzenie to wielki sukces teatru muzycznego. Oby na stałe zagościł festiwal operowy na Wybrzeżu, abyśmy w kolejnych latach mogli podziwiać wielkie gwiazdy, może w bardziej spektakularnych realizacjach. Zwycięzcą jest Tomasz Konieczny, który zaraził pomysłem nie tylko władze, ale również publiczność, która tłumnie zasiadła na widowni. Zapełnienie kilku tysięcy miejsc to nie lada sztuka! Ale jest i jeszcze jeden wygrany. To Opera Bałtycka, która stała się gospodarzem wydarzenia. Po powierzeniu funkcji zastępcy dyrektora ds. muzycznych Yaroslavowi Shemetowi, to kolejny świetny krok do zaznaczania artystycznej pozycji na mapie naszego kraju. Już wkrótce premiera Łaskawości Tytusa Wolfganga Amadeusza Mozarta w reżyserii Mai Kleczewskiej. Oby okazała się znów świetnym doznaniem artystycznym. A dziś należy zamknąć oczy i wspominać wspaniałe dźwięki muzyki Wagnera. Aby za rok, za sprawą Baltic Opera Festival i Tomasza Koniecznego, powróciły ponownie. A festiwal niech na stałe będzie naszym oknem na świat Morza Bałtyckiego.

Tytuł oryginalny

POD BIAŁYM ŻAGLEM – „LATAJĄCY HOLENDER” – BALTIC OPERA FESTIVAL

Źródło:

kulturalnycham.com.pl
Link do źródła

Autor:

Benjamin Paschalski

Data publikacji oryginału:

30.07.2023