Teksty STS-u musiały mieć pieczątkę cenzury, ale i tak świetnie pokazywały rozmaite głupstwa i obłąkane pomysły PRL-u. Na imprezach STS-u wiedziałem, że jestem wśród przyjaciół, tam mogłem swobodnie pooddychać - mówi jeden z przyjaciół Studenckiego Teatru Satyryków Leszek Kołakowski w rozmowie z Anną Bikont.
Anna Bikont: - "Aniśniy się obejrzeli, a to już 400 lat minęło, od kiedy narodził się Kartezjusz" - pisał Pan w "Gazecie Wyborczej" w rocznicowym artykule. Ani się obejrzeliśmy i mija 50 lat od założenia STS-u. Pan wraz z Antonim Słonimskim był w komitecie honorowym pięciolecia powstania kabaretu. Jak rozumiem, już sam pomysł tych uroczystych obchodów był parodią ówczesnych obyczajów. Czy to był czysty gest przyjaźni, czy też - w tamtym czasie - również gest polityczny? Leszek Kołakowski: - Ja byłem z ludźmi STS-u zaprzyjaźniony. Pamiętam nawet, jak poznałem Markusza... - ...Jerzego Markuszewskiego, współzałożyciela STS-u, który teraz w Programie 2 Telewizji odsłuchuje Pana wykłady z filozofii... - To było w dniu, kiedy on zdawał ostatnie egzaminy w szkole teatralnej i przyprowadził go do nas, do naszego mieszkania Andrzej Munk. Byłem zaprzyjaźniony nie tylko z ludźmi, którzy pisali teksty czy współdziałali z STS--em, jak Agni