SCENA zawalona pustymi skrzynkami i sianem. Stajnia, magazyn, rupieciarnia świata? Długo, długo nic się nie dzieje. Potem wychodzą spoza skrzyń pijane postacie w sfatygowanych ubraniach. Tylko kobiety błyszczą (?) strojami, jak świecidełka na śmietniku. Półmrok. Postacie przemawiają wreszcie. Długo, długo i zagadkowo.
To samo powtórzy się na końcu przedstawienia. Jeszcze dłużej i bardziej sennie. Co widać nie tylko na scenie. Będą i poetyckie odnośniki do piękna kraju, przyrody. Ludzie z mroku pozostaną tacy, jak przedtem: puści i brzydcy. A w "środku" miał być dramat Brechta. Co nikomu na scenie nie przeszkadzało. A na widowni, jeśli ktoś nie zasnął, przeszkadzało w miarę. W miarę znajomości tekstu. TO DOBRZE, że mamy wciąż niemałą grupę młodych, zdolnych reżyserów. To bardzo dobrze, że przyświeca ich pracy w teatrze permanentna niechęć do powtarzania inscenizacji, które - kiedyś okrzyczane jako "awangardowe" - dziś wydają (im) się tradycyjne. Bez wyrazu. Bez piętna współczesności, a może i bez czegoś więcej, co w sposób wieloznaczny stwarza tzw. klimat ponadczasowy w dziele dramatycznym, dotąd uznawanym za dość jednoznaczne. Każdy chwyt byłby więc dobry przy odświeżaniu spojrzenia na sztukę sceniczną, jeśli istotnie w sztuce - prze