Inscenizacja pozbawiona pracy reżysera staje się miałka, mało wartościowa, w gruncie rzeczy nieistotna - o "Blackbird" w reż. Bogdana Toszy w Teatrze Bagatela w Krakowie pisze Hubert Michalak z Nowej Siły Krytycznej.
Piwnica pod Teatrem Bagatela jest niewielkim, surowym miejscem. Z odrapanych ścian zwisają kable i rury, a dojście do przestrzeni, w której grany jest spektakl, oznacza pokonanie mnóstwa schodków, korytarzy i pomieszczeń. Gdy docieramy do celu i zasiadamy na widowni, nie domyślamy się nawet, że największy atut spektaklu "Blackbird" już za nami. Bo poza scenografią przedstawienie ma widzowi niewiele do zaoferowania. Opowiedziana tekstem Davida Harrowera historia, to spojrzenie na wywróconą do góry nogami relację kata i ofiary. Spotkanie Raya i Uny wypełnione jest nieustannymi, migotliwymi zmianami ich wzajemnych zachowań. Uwiedziona, wykorzystana i porzucona przed laty dziewczyna przyjeżdża do partnera z dzieciństwa, by ich ponowne spotkanie pozwoliło oczyścić zaniedbaną relację. On jednak broni się przed natrętem z całych sił. Początkowo wypiera się znajomości, później przyznaje, że ma żonę, rozpoczął nowe życie i o starym chce jak najprędzej