"Imieniny" w reż. Aleksandry Koniecznej w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Jacek Sieradzki w Przekroju.
Nie pierwszy już raz Aleksandra Konieczna przy pulpicie reżyserskim działa metodą amerykańskiej aktorki Stelli Adler - po jedno-, dwukrotnym przeczytaniu odrzuca tekst i każe aktorom improwizować na temat postaci. Fakt, eliminuje to wszelkie łatwizny, które doświadczony aktor umie wyciągnąć z kapelusza na zawołanie; otrzymujemy gęsty, naładowany emocjami obraz. Tylko po cholerę go tak ładować, skoro idzie o... zwykłe przyjęcie imieninowe na prowincji. Mamy więc chamstwo, kłótnie, skłonności do bijatyki, kompleksy, zawiści i zadzieranie nosa. Także bełkot, wrzask i histerię - wszystko zaś bez "scenicznej" kompozycji i określonego kierunku działań. Zgoda, tak jest bliżej życia. Ale przecież nie chodzi o to, by znacznym nakładem sił odrysować życie jak na papierze milimetrowym. Obraz ma zaskoczyć, ukazać coś w skrócie, w artystycznej esencji. Co Aleksandra Konieczna niby wie, ale puszczenie za plecami nawalonych gości scen z "Prawa i pięści"