Koniec i początek roku - tradycyjny czas podsumowań i podejmowanych zobowiązań. Niewiele są warte, ale milo pomyśleć, że może coś dałoby się zrobić lepiej - pisze Tomasz Miłkowski w Trybunie.
Wyznam ze skruchą, że nigdy nie ulegałem podobnym złudzeniom, choć zdarzało mi się, zwłaszcza za młodu, podsumowywać miniony rok, bilansować z zawziętością godną lepszej sprawy. Jako początkujący dziennikarz byłem skłonny liczyć, ile to tekstów udało mi się opublikować w upływającym właśnie roku. I kto wie, jak by się to skończyło, czy nie zacząłbym liczyć liter, które w ciągu dwunastu miesięcy postawiłem, ale rychło zarzuciłem ten ryzykowny proceder. Zorientowałem się, że w ten sposób mógłbym odkryć swoje grafomańskie skłonności. Zawsze pisałem za dużo. Z wiekiem jednak upodobanie do sumowania jęło się nasilać. Człowiek zawsze szuka jakiegoś racjonalnego jądra w chaotycznym świecie, chociaż biologia robi swoje i wcale nie pyta o zgodę. Pisał Tadeusz Żeleński-Boy w swoich nieśmiertelnych "Słówkach": "Gdy się człowiek robi starszy, Wszystko w nim po trochu parszywieje; Ceni sobie spokój mity I czeka, aż całkiem wy