- Przyjechałem tu trochę jak wybawca, jak rycerz na białym koniu. Wszyscy byli szczęśliwi, że się pojawiłem i że to ja zaśpiewam w tym spektaklu - Piotr Beczała opowiada Jackowi Marczyńskiemu, dlaczego zdecydował się uratować "Lohengrina" w Bayreuth.
Rzeczpospolita: Czy festiwal w Bayreuth to tak prestiżowe impreza, że zrezygnował pan z wcześniejszych planów, czy zadecydowały inne względy? Piotr Beczała: Inne, artystyczne. Oczywiście ten festiwal ma ogromny prestiż, coroczna premiera na otwarcie to wydarzenie wielkiej rangi nie tylko dla Niemców. Najważniejsza dla mnie była jednak pewna konstelacja artystyczna: tytułowa rola Lohengrina w tej premierze, dyrygent Christian Thielemann, znakomici partnerzy: Anja Harteros, Waltraud Meier, Tomasz Konieczny. Taka kombinacja może zdarzyć się raz w życiu, więc trzeba ją traktować bardzo poważnie. Pan zaplanował sobie pracowite wakacje w tym roku. - Wyjątkowo pracowite. Zwykle staram się latem występować przede wszystkim w jednym miejscu, na jakimś festiwalu, a w tym sezonie miałem śpiewać od Grenady po amerykańskie Tanglewood, od Monachium po Sopot. Teraz większość propozycji muszę przesunąć na inny termin albo wręcz z nich zrezygnować. Ro