Mieszkańcy małych miast nie mogą nieraz uwierzyć, że ktoś daje im coś "za darmo": spektakl, warsztaty, watę cukrową. Z trudem wyobrażają sobie, że oto nagle państwo przypomniało sobie o ich potrzebach kulturalnych - i w tej formie, a nie boisk czy autostrad, chce oddać im część podatków - o letniej akcji Instytutu Teatralnego pisze Witold Mrozek
Środek tygodnia w Radomsku, ale atmosferę można śmiało nazwać niedzielną. Przed namiotem - długi sznur ludzi. Blondynka w kołnierzu ortopedycznym rozdaje dzieciom watę cukrową. Chętnych jest tylu, że przedstawienie lekko się opóźnia. Parę metrów dalej, na trawie, aktorzy kończą charakteryzację. Za płachtę zaglądają pierwsi mali widzowie. - Który to Pinokio? Gdzie jest Pinokio? - pytają. - Nie ma, odpowiadają aktorzy. - No... weźcie! - oburzenie, ekscytacja... i głowy ze szczeliny w płótnie znikają tak szybko, jak się pojawiły. Za chwilę rząd patyczków po wacie cukrowej znaczy ławki wewnątrz namiotu. Zaczyna się przedstawienie - Pinokia faktycznie nie ma. I choć w końcu pojawi się na scenie, to spektaklowi w reżyserii Roberta Jarosza daleko do klasycznego wystawienia szkolnej lektury. Na scenie oglądamy teatr w teatrze - grany przez Krzysztofa Prałata Pinokio okazuje się zatrudniony w podupadającym cyrku Ogniojada, razem ze swoim ojcem