"Lwów nie oddamy" Mirosława Wlekłego, Marcina Napiórkowskiego i Katarzyny Szyngiery w reż. Katarzyny Szyngiery w Teatrze im. Siemaszkowej w Rzeszowie. Pisze Dominik Gac w Teatrze.
Patrzyłem na wizerunek Bandery i czułem rosnący dyskomfort. Zrozumiałem, że być może i ja jestem w jakimś stopniu opętany tą historią, skoro wizerunek ideologa UPA działa na mnie bez porównania silniej niż Stalina czy Hitlera. Dziewięćdziesiąt osiem kilometrów. Tyle trzeba pokonać, żeby dotrzeć z Rzeszowa do polsko-ukraińskiego przejścia granicznego w Korczowej. Sto jeden - by dojechać do przejścia w Medyce. Blisko. Do Beniowej jest trochę dalej - sto sześćdziesiąt jeden kilometrów. To bieszczadzka wieś przecięta granicą państwową wytyczoną na Sanie. W niej zaczyna się akcja rzeszowskiego przedstawienia Lwów nie oddamy. Przez scenę meandruje rzeka-podest, z tyłu na dużym ekranie pnie się potężne drzewo - rajska lipa. Dwie konkurencyjne metafory pamięci - jak poucza program. Rozleniwieni aktorzy przeciągają się, przechadzają, rozmawiają, śmieją. Piknik na skraju Tutaj drogi się kończą. Podczas gdy pszczoły i osy w najlepsze