Przecinam ja wrocławski Rynek krokiem pomazańca, przepycham się między ludźmi dźwigającymi paki papierosów, kilogramy proszku, stosy mydła, aż tu między pachnidłami z magla i perukami błyska zdolna i uznana malarka Elżbieta Terlikowska Patrzę i widzę artystkę, której malarstwo jak rzadko co współczesne, nie powoduje głośnego pękania szkliwa na zębach. Tak, w czasach malarzy, wyrywających z własnych cherlawych piersi płaczliwe listy do Czesława Miłosza czy ginących "niewinnie" pod stosami byle jak namalowanych krzyży (i takie widziałem obrazy daję słowo honoru) sztuka Terlikowskiej stanowi czystą gwiazdę w topniejącej konstelacji urojonych udręk. Szarpię ja więc za rękaw tę kobietę, postać wierną obrazom Rubensa (też malarza) pozdrawiam, a przepytuję o zdrowie. Dobre ono - odpowiada malarka. Ale widzę, że coś się kisi, gdzieś się to dusi, więc niby rozmawiamy o sytuacji polskich plastyków w RFN-ie, gawędzimy o cenach olejnych
Źródło:
Materiał nadesłany
"Gazeta Robotnicza" nr 45