Narzekanie na kryzys w teatrze stało się czymś równie nudnym jak zwalanie winy za wszystko na Stalina. Właściwie, to szanujący się felietonista musi skrzętnie omijać te obydwa tematy, by nie znaleźć się w ogonie pomstującego chóru nie tak dawnych wielbicieli jednego i drugiego. A, jak wiadomo, najgorsza jest sytuacja pisarza w tłoku kolegów. By jej uniknąć staram się od pewnego czasu kluczyć wśród tematów ogólnokulturalnych, między rozmaitymi dyscyplinami, jak najdalej od sceny, nie wspominając już o Józefie Wissarionowiczu. Ale przychodzi w końcu, taka chwila, że profesjonalny, nawyk zwycięża i zaczyna ciągnąć w niedobrą stronę. Niczym zmęczoną chabetę do stajni - zramolałego krytyka na widownię. Tu chciałbym od razu zastrzec się, że nie uważam za najgorsze z teatralnych zjawisk ramolenie krytyki. Po pierwsze dlatego, że to nieprawda. Krytyka wcale nie ramoleje, tylko cichutko kona. Spychana ze szpalt gazetowych, z tygodników, pism kul
Tytuł oryginalny
Pięćdziesiątka S.B. pod Herlinga-Grudzińskiego
Źródło:
Materiał nadesłany
Widnokręgi Nr 7