Gdybyśmy byli jako tako ułożoną społecznością, żyjącą w poczuciu unormowanego systemu wartości, zdolną do "słuchania" nie tylko krzyków, ale i szeptów, umiejącą odróżniać rzeczy subtelne od topornych, potrafiącą korzystać z wszelkich "dobrodziejstw" sztuki - wówczas "Tańce w Ballybeg" Briana Frieia mogłyby być wydarzeniem sezonu. Bo tym razem mamy nareszcie do czynienia ze sztuką naprawdę wartościową, która teatrowi przypomina jego własne, najlepsze tradycje, a widowni pozwala wyobrazić sobie czym może być znakomity tekst.
W scenicznej historii rozpadającego się domu pięciu sióstr można zapewne "dosłuchać" się, Czechowa, ale nade wszystko warto "zobaczyć" nieznanego u nas irlandzkiego autora, który wnosi do teatru nie tylko znakomicie napisaną sztukę, ale także wiele oryginalnej tradycji, poezji, metafizyki, wyjątkowości, a więc tych szczególnych cech i "właściwości", które prawie zawsze wypełniały wielkich irlandzkich pisarzy. Przedstawienie w "Powszechnym" zbudowane jest przede wszystkim z "atmosfery", ze zróżnicowanych "nastrojów", z dobrego aktorstwa, z żywego, zadziornego, ale i poetyckiego, bardzo dobrego języka polskiego przekładu Małgorzaty Semil. Kobiecej rodzinie sióstr, w której funkcjonuje także dwóch dość kłopotliwych mężczyzn i syn najmłodszej, przewodzi starzejąca się nauczycielka, stojąca prawie niezłomnie - bo przecież z "pęknięciami" - na straży "wartości" katolickiego, irlandzkiego domu. Bardzo dobra w tej roli Ewa Dałkowska. Joan