Ludzie często mylą powagę z byciem ponurym. Mamy jakoś tak w głowach, że jeśli coś jest ważne, to musi być z automatu poważne, a często przerażająco smutne, co gorsza - absolutnie nie ma prawa być zabawne. Z Piotrem Chlipalskim, pomysłodawcą i dyrektorem artystycznym Międzynarodowego Festiwalu Artystów Ulicy "Ulicznicy", o życiu i sztuce (także ulicznej) rozmawia Małgorzata Lichecka.
Trzynaście ulicznych lipców - nie może więc zabraknąć choć małej retrospektywy. Który festiwal czym się wyróżnił? - Ale tak po kolei? Ojej! Chyba pierwszy - najbardziej traumatyczny. Kompletnie nie miałem pojęcia, w co się wpakowałem, program na sierpień tworzył się w lipcu i to gdy okazało się, że obiecana góra złota na ów sierpień jednak nie nadejdzie. Konkurs fireshow po kolana w wodzie, do czwartej nad ranem na lotnisku. Potem pamiętam emocje związane z Europejską Stolicą Kultury i klejenie, przez 18 godzin, płotu portretami. I Objazdowe Kino Osiedlowe. Bitwy Fotograficzne. Starą Fabrykę Drutu i plażę na rynku z Całą Górą Barwinków. I ścianę wody na "La Cuisine Macabre". Szlag, ostatnia kolejka, pora zamykać, brzmię jak weteran Wietnamu, po co to komu? (śmiech) W pierwszym odruchu chciałam zapytać, czy nie znudziła ci się ta ulica. Ale zaraz się skarciłam, bo patrząc na to, co robisz zawodowo, nuda jest wykluczona. Chociaż..