"Opowieści o zwyczajnym szaleństwie" w reż. Waldemara Śmigasiewicza w Teatrze Powszechnym w Łodzi oglądała Renata Sas.
Nie trzeba się za bardzo starać, żeby przynajmniej parę razy dziennie westchnąć: ten świat zwariował. A Petr Zelenka nie wzdycha. I zbiera w jedną "Opowieść o zwyczajnym szaleństwie". Ponieważ jest filmowcem, i to z dobrą pozycją oraz własnym stylem, wyczuciem nonsensu i poczuciem humoru ("Guzikowcy", "Rok diabła"), więc nie ma dla niego problemu z przenikaniem się obrazów, splataniem zdarzeń i podzieleniem scenicznej przestrzeni. To nie jest świat jakichś Havranków czy Kowalskich, tylko całej złożonej społeczności prostaczków i artystów, nieudaczników i rozkosznych(?) dewiantów. Magiczne myślenie zastępuje rozsądek. Spalony kosmyk włosów ma sprawić, że nie odejdzie ukochana, spływ umywalki i odkurzacz przydają się mężczyźnie goniącemu za erotycznymi emocjami, a tak naprawdę za uczuciem. "Dookoła pełno stukniętych, ale nikogo, kto by naprawdę oszalał"... Sztukę Zelenki należy raczej określić jako scenariusz. To wart uwagi teks