"Peer Gynt" w rez. Ireneusza Janiszewskiego w Teatrze Polskim w Szczecinie. Pisze Artur. D. Liskowacki w Teatrze.
Peer Gynt w kraciastej koszuli i dżinsach, byle jaki, żyje między szarą pospolitością domu, który nie jest Rajem, zwłaszcza gdy umrze w nim Matka, a demoniczną pospolitością burdelu, który chciałby być Piekłem, ale jest tylko tandetną imitacją prawdziwych mąk i rozkoszy. Pomiędzy tymi światami - światami na swą miarę, ciasnymi klatkami (po lewej: fotel, lodówka, telewizor; po prawej: burdelowe łoże, wielopłaszczyznowe lustro), w których dusi się i wybucha energia Peera (wszystko jest w nim wulgarne, łakome: ukradkowe wyjadanie zupy z talerza, gest, jakim zapina rozporek) - rozpościera się pusta, rozległa przestrzeń. Przestrzeń wędrówki - hol lotniska, skraj peronu. Jej ramy wyznacza rząd jarzeniówek w górze i w dole: bezosobowe światło bez czasu, odległość bez kierunku. Ta przestrzeń może być błękitno- sina, zielona albo czerwona. Nasyca się barwą, gdy Peer Gynt (Sławomir Kołakowski) przemierza kolejny odcinek drogi do Nigdzie,