"Ferdydurke" w reż. Artura Tyszkiewicza w Teatrze Polskim w Poznaniu. Pisze Patryk Czaplicki w Teatrze.
Artur Tyszkiewicz ma rękę do Gombrowicza. Do języka, frazy i do gęby. A i do pupy ma. Chwyta się naszości naszej obsmarkanej, polskości pod kołdrą pieszczonej. Człowieka w autora przedzierzgniętego za mordę chwyta i puścić nie chce. Plaska nam przed oczami kryzysem tożsamości, wypunktowuje karykaturalne, hurrapostępowe orgazmy i winszuje trwania w dobrym samopoczuciu, gdy gołym okiem widać, a uchem słychać, że z ultranowoczesną cepeliadą-jak z kulą u nogi - lecimy na dno. Dlaczego więc po premierze "Ferdydurke" w jego reżyserii jedna ręka nie klaszcze? Bo przeglądając się w podstawionym lusterku, dostrzegamy, że dokleja się nam tutaj taką gębę, jakiej po najprostszym teatralizowaniu prozy Gombrowicza można by się spodziewać. Co gorsza, gęba owa wcale, a wcale nas nie uwiera. Czasem jednak przebija przedstawienie zupełnie inne od tego, którym reżyser próbuje nas "dutknąć" - zawadiackie, nawet perfidne, czyli takie, jakie należałoby się i