"Pani Dalloway" Virginii Woolf w reż. Magdaleny Miklasz w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Pisze Zuzanna Liszewska-Soloch w portalu Teatrologia.info.
Co się stanie, gdy stonowanej i bardzo angielskiej Klarysie z kart powieści Pani Dalloway zamiast eleganckich rękawiczek założy się wielki słomkowy kapelusz, wytnie się ją z gwarnej londyńskiej ulicy i włoży do wanny wśród sztucznej zieleni? Zobaczcie sami. 26 lutego 2021 roku na Małej Scenie Teatru Dramatycznego odbyła się premiera live pierwszej polskiej adaptacji teatralnej najsłynniejszego utworu Virginii Woolf, napisanego w 1926 roku. Utworu, który co do diagnozy ludzkich charakterów z pewnością wciąż nie stracił na aktualności.
Premiera odbyła się w ramach Warszawskich Spotkań Teatralnych 11 grudnia 2020, jednak dostępna była tylko online.
Klarysa Dalloway w wykonaniu Agnieszki Roszkowskiej jest postacią literacką rodzącą się w głowie swej autorki na naszych oczach. Opisana w powieści jako niedostrzegalna, tu jest wręcz przerysowana, to wulkan emocji i ekspresji, targany namiętnościami. Żona zakochanego w psach konserwatywnego polityka Ryszarda (Marcin Sztabiński, genialna scena zabawy z porcelanową figurką psa), w ramach mindfulness koszącego trawę w podwiniętych spodniach, zastanawia się, jak żyć tu i teraz, by nie przegrać z rutyną. Mąż nie potrafi powiedzieć na głos Klarysie, że ją kocha, wciąż bywa „na komisjach”, a uważniej i z miłością w końcu przypatruje się jedynie córce.
Klarysa krzyczy, wzdycha, śpiewa, pali, podlewa roślinki, reaguje na opisy swoich stanów wewnętrznych, uwięziona w wannie w środku sztucznego ogrodu warzywnego, swoistej wyspie, na której zagoszczą ważne persony z high life’u pod postacią m.in. krasnoludka ogrodowego, chochoła, lalki czy małpy. „Mimo wszystko życie idzie naprzód”. Klarysa dyskutuje z Virginią Woolf (Anna Stela), która zadaje swojej postaci niewygodne pytania, jest jej głosem wewnętrznym, razem z nią reżyseruje wielkie przyjęcie wieńczące dzień, w którym rozgrywa się akcja powieści. Gdy siadamy na widowni, Klarysa przypomina manekin, którego nogi wystają z wanny. Inne postaci też są nieruchome, dopóki nie ożywi ich w procesie twórczym pisarka, grająca na pianinie m.in. motyw z Wichrowych wzgórz czy Imagine Johna Lennona. Grając, podobnie jak spontanicznie „pisząc” na scenie, eksperymentuje, preparuje pianino, bawi się nim. Gra na pianinie jest tu scenicznym wyrazem pisania. Stwarzanie literackiego świata na scenie zaczyna się od jej fortepianowego solo. Potem pracuje nad pierwszym zdaniem: „Pani Dalloway powiedziała, że sama kupi rękawiczki”, a w końcu: „Pani Dalloway powiedziała, że sama kupi kwiaty”.
Virginia Woolf w rozpiętej sukni, spod której wystaje body, obnaża przed nami swoją duszę. Razem z nią obserwujemy wszystkie postaci jej słynnej powieści w powiększeniu, w ślad za kamerą, którą bawi się Septimus (Marcin Wojciechowski), dopóki nie pożegna się z życiem. W końcu Virginia zamienia się rolami z Klarysą i to ona topi się w wannie.
Inscenizacja Magdaleny Miklasz jest trochę surrealistyczna i campowa. Ogarnięta manią religijną guwernantka córki pani Dalloway (Anna Szymańczyk), porcelanowej lalki, wchodzi na scenę z ogromną, błękitną głową. Młodziutka żona Septimusa, Lukrecja (Weronika Krystek, studentka ASP) zrozpaczona i zagubiona wobec obłędu i powojennej traumy męża, bawi się wraz z Virginią domkiem dla lalek.
Londyn, który sygnalizuje bicie Big Bena, możemy sobie jedynie wyobrazić. Opisywanymi w powieści przechodniami londyńskich ulic stają się widzowie. Jednak ucieczka od realizmu jest atutem niespiesznego, kontemplacyjnego, pełnego symboli spektaklu, w którym satyra, komizm i śmiech z ponadczasowych ludzkich przywar i słabości przeplata się z grozą choroby, zniewolenia, przemijania i śmierci.
Przyjaciółka Klarysy sprzed lat, Sally Seton (Anna Gorajska), cała w czerwieni, pełna erotyzmu, wyzwolona, rozbujana wysoko na scenicznej huśtawce, z czasem statecznieje, traci intensywność. Piotr Walsch (Waldemar Barwiński) powróciwszy z dalekich orientalnych podróży, choć być może żałuje, że niegdyś nie ożenił się z Klarysą, nadal nie wie, czego chce. Virginia wciela się czasem również w psychiatrę, który jest tu symbolem opresji, konwenansu, bezduszności, być może cywilizacji. Bycie pisarzem, narratorem, oznacza także niebezpieczeństwo władzy, wszechwiedzy, ale jest też przekleństwem nieustannego studiowania ludzkich charakterów, ciągłej analizy związków między sobą dawnym, a sobą teraz i między sobą a światem.