"Tragedia Makbeta" w reż. Redbada Klijnstry w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.
Od początku jest dziwny. Niewielki, pod szarym krawatem, w grzecznej marynarce od szkolnego mundurka, wciąż chowający po kątach swe przepraszające spojrzenia zlanego deszczem psa. Cichy jak żebracza pokora. Łysy, o obliczu, którego sedna nie umiem uchwycić. Twarz mężczyzny, w którym wciąż tańcuje chłopiec? Buzia nastoletnia, co ją od spodu przyszłe gorycze zżerać zaczęły przedwcześnie? I jeszcze jedna dziwność. On, jeden z dwóch synów króla Duncana, od zarżnięcia którego Makbet rozpocznie mordowanie świata, oto on, Malcolm, niby pochodzi z plemienia władzy, niby od urodzenia żyje na szczycie, oddycha powietrzem wybranych i uczy swoje nogi zawiłości wysokich ścieżek, słowem - wszystko zdaje się być, jak Pan Bóg przykazał. Niby tak. Owszem - lecz dlaczego nie do końca tak? Dlaczego od prologu wyreżyserowanej przez Redbada Klijnstrę "Tragedii Makbeta", kiedy to zgromadzeni przy monstrualnym stole o blacie jak przekrój jaja członkowie