Tak zwanych dyrektorów z powołania, urodzonych przywódców, chętnych by rozwijać placówkę, by zbierać w tym trudnym czasie środki finansowe, by pisać projekty, wygrywać unijne konkursy, takich znam może kilku. Najczęściej to umoczeni w lokalne partyjne układziki kacyki. Ich teatry nie jeżdżą na festiwale, nie debiutują u nich młodzi twórcy, a jak debiutują, to często spektakle przejmuje tuż przed premierą... dyrektor - pisze dla e-teatru Bartłomiej Miernik.
Wdzięczny ten temat skrzy się od anegdot. Nie znam reżysera, który nie miałby na podorędziu kilku wyjątkowych, pełnokrwistych dykteryjek wyniesionych ze spotkań w dyrektorskich gabinetach. Świadczących o skrajnym braku wiedzy, krętactwie, laniu wody przez osoby pełniące funkcje sterników placówek teatralnych. Teatry często są przez nich traktowane instrumentalnie, jak własny folwark. Zastraszeni pracownicy boją się zgłaszać na policję przypadki kryminalne, opowiadają o nich na bankietach, historie te krążą po teatralnych korytarzach. Historie, które ostatnio wysłuchałem i niewątpliwie zapamiętam, to między innymi wysyłanie zdjęć przyrodzenia współpracownicom, składanie pocałunków w pępek na przywitanie, klepanie po pośladkach z komentarzem "jakie jędrne". Nic jednak pewnie nie przebije dyrektora-pedagoga jednej z uczelni, który w gabinecie wstawił łózko, rzadko kiedy zasłane, by móc sypiać w nim z pracownicą pionu administracyjneg