„Trzy smutne sztuki" wg Maurice’a Maeterlincka w reż. Radu Afrima z Teatru Narodowego w Jassach (Rumunia) na XXVII MFT Kontakt w Toruniu. Pisze Tomasz Domagała na swoim blogu.
Sztuki belgijskiego noblisty, Maurice’a Maeterlincka, jednego z czołowych symbolistów europejskich nie były prawie w ogóle wystawiane w Polsce, co jest dla mnie sporym zaskoczeniem, bo uwielbiamy się przecież „narodowo bałamucić” symbolami, a i energia nadchodzącej nieustanie katastrofy nie jest nam obca. Rozumiem oczywiście, że obecnie, w dobie powierzchownych teatralnych rozprawek na zadane tematy (z góry narzucone przez teatralny mainstream, kapitalizujący bezwzględnie różne traumy wykluczonych), pogłębiony obraz świata i człowieka próbujący eksplorować ciemne zakamarki swojej duszy nie ma wzięcia – ale że nie miał go również trzydzieści lat temu? Niesamowite! Do świata Radu Afrima, jednego z najlepszych rumuńskich reżyserów, Maeterlinck wkroczył w pandemii, która wydaje się dziś, z perspektywy czasu, szczytem „małej epoki romantycznej”, charakteryzującej się przede wszystkim dominacją przeczuć, intuicji czy osobistych wrażeń, zostawiających w polu bitwy pokonane fakty, rozum i naukę. Afrim więc, dając świadectwo momentu katastrofy, połączył trzy sztuki noblisty, żeby z jednej strony poprzez swoje doświadczenie opisać stan człowieka w czasie zarazy, z drugiej zaś – zbadać kondycję osoby owładniętej niemożliwym do zrozumienia, obsesyjnym lękiem przed śmiercią. W tym celu, używając różnych sztuk belgijskiego pisarza (Intruz, Siedem królewien, Wnętrze), przedstawia nam Afrim trzy różne warianty tej samej opowieści, z zastrzeżeniem, że jest ona prezentowana z coraz to innego punktu widzenia. Zabieg ten, sam w sobie niezwykle ciekawy, nie byłby jednak tak skuteczny, gdyby rumuński reżyser, używając swojej ponadprzeciętnej teatralnej wyobraźni, nie włączył nas, widzów, bezpośrednio w zabawę ze zmianą perspektywy. W efekcie otrzymaliśmy przewrotny spektakl o NIEPOJĘTYM, którego tajemnica pozostanie na zawsze nieodgadniona, gdyż jego narratorem jest ten sam człowiek, o którego porażce w poszukiwaniu owej tajemnicy, przedstawienie to traktuje. Pewnie stąd tytuł spektaklu Trzy smutne sztuki, smutek bowiem dotyczy nie tylko sytuacji zamknięcia czy lęku przed śmiercią, ale też poczucia klęski artystycznej (a więc również ludzkiej) poszukiwań tego, co na zewnątrz. Można więc stan narratorki tego spektaklu w przejmującej kreacji Puşy Darie (nie mogę się wciąż pozbyć myśli, że to sam Radu Afrim dzieli się z nami swoją goryczą i bezradnością), porównać do kondycji bohaterów beckettowskiej Końcówki, i spuentować ją słowami Hamma: pamiętaj, że na zewnątrz jest śmierć.
W celu poprawienia wymowy spektaklu dokonuje Afrim małego liftingu samych tekstów Maeterlincka, którym – przyznać trzeba – wychodzi to naprawdę na dobre. W pierwszej odsłonie spektaklu, opartego na Intruzie, lifting ów przejawia się głównie poprzez zmianę płci i odmłodzenie bohaterów. Jako że centralnym tematem utworu jest sytuacja rodziny, borykającej się ze śmiertelnym zagrożeniem zdrowia matki w połogu i jej dopiero co narodzonego dziecka, Afrim dość znacząco zmienia akcenty. Osobą niewidzącą w sensie rzeczywistym, ale przeczuwającą czającą się w na zewnątrz śmierć, nie jest Dziadek, ale Ślepa, córka kobiety, siostra nowo narodzonego dziecka. Wuj z kolei, zapowiadający wizytę przełożonej klasztoru, Siostry Miłosierdzia, zamienił się tu w starą, nieco zdziwaczałą Ciotkę, nie mogącą się wprost doczekać upragnionej gościni, którą – w pewnym momencie zaczynamy być tego pewni – jest ktoś dużo potężniejszy niż człowiek. Znaczenia postaci młodej dziewczyny – ślepej, a przecież jedynej w tym świecie, która widzi więcej – w tym naszym/nie naszym świecie tłumaczyć chyba nie trzeba, aczkolwiek przeobrażenie się Wuja w ekscentryczną, raz śmieszną, raz straszną Ciotkę (wspaniała rola Horii Verivesa) wydaje się tu naprawdę zabiegiem niezwykle ciekawym. Warto pamiętać, że figura proroka zwiastującego przyjście kogoś znacznie potężniejszego jest w naszej kulturze, niekoniecznie wysokiej, bardzo popularna, że wspomnę tu tylko Jana Chrzciciela czy – sięgając do mitologii rumuńskiej – postać szaleńca, zapowiadającego przybycie hrabiego Drakuli. W sztuce Afrima tę właśnie funkcję przyjmuje na siebie postać Ciotki, zapowiadająca Śmierć, która oczywiście przychodzi, zabierając jednego z członków rodziny. My, siedząc niejako na zewnątrz tego świata, a więc w miejscu, z którego śmierć przychodzi, do końca nie wiemy, kto będzie jej ofiarą, matka czy dziecko, choć od razu rozumiemy, że ta wizyta inaczej skończyć się nie może.
W drugiej odsłonie spektaklu sytuacja się odwraca: na zewnątrz jest życie, uosobione przez głównych bohaterów dramatu, członków rodziny królewskiej, rozprawiających o widocznych w pustym teraz wnętrzu śpiących królewnach. Przestrzeń ta początkowo wydaje się królestwem snu, ale finalnie zamienia się w przestrzeń śmierci, która niepostrzeżenie zabiera z tego świata ukochaną dziewczynę, będącego głównym bohaterem tego dramatu Księcia. Pomyślałem, że część ta jest gdzieś najbliższa człowiekowi, bo dobrze oddaje jego porażkę w prawdziwym zetknięciu ze śmiercią. Gdy patrzymy na martwe ciało, stanowiące w momencie agonii w jakimś sensie jej świątynię, odczuwamy te same emocje: niezgodę na to, że ktoś bezpowrotnie odszedł, żal, złość, w końcu bezradność wobec tajemnicy tego zjawiska, która tym razem ukryta jest we wnętrzu, do którego znowu nie mamy dostępu.
W trzeciej części, opartej na jednej z najsłynniejszych sztuk w dorobku Maeterlincka, Wnętrzu – powracamy do podobnej sytuacji rodzinnej jak w Intruzie, z tą tylko różnicą, że śmierć upoluje młodą dziewczynę na zewnątrz, rodzina zaś będzie się musiała uporać z nią wewnątrz, wewnątrz przestrzeni własnego domu i w sobie. Co ciekawe, Afrim osłabia tu sugerowaną imionami Marty i Marii perspektywę biblijną, skupiając się na ludzkim aspekcie momentu zmierzenia się ze śmiercią bliskiej osoby. W celu osiągnięcia tego efektu powołuje na scenę postać zmarłej Dziewczyny, która we wstrząsającym monologu, brawurowo przeżytym na scenie przez zachwycającą Adę Lupu, uzmysławia nam, z jak okrutnym, nieludzkim i niepojętym zjawiskiem mamy do czynienia. Warto przy okazji zauważyć, że choć Śmierć jest ciągle na scenie obecna, nigdy się w żadnej postaci nie materializuje. Jakby Afirm z Maeterlinckiem rozumieli, że gdy tylko ją w jakiejś formie ukonstytuują, ona zniknie, rozpłynie się w powietrzu niczym dym. Potęga to bowiem wciąż tylko wyobrażona, pojawiająca się nam czasem tylko w refleksach, w odbiciach rzeczywistości, gdzieś na granicy życia i śmierci, sceny i publiczności, wreszcie zewnętrza i wnętrza. I chyba dlatego Radu Afrim tyle razy nam każe ową granicę śmierci w swoim spektaklu eksplorować. Liczy być może na jakiś niewiarygodny łut szczęścia, że coś nam się tu w końcu nieoczekiwanie pojawi, zamigocze, odsłoni. Niestety, gdy gaśnie światło, zostajemy w ciemności ze smutnymi, bardzo smutnymi sztukami i opartym na nich spektaklem. Nie dość bowiem, że nadal nic nie wiemy o śmierci, to jeszcze podróż z biletem w jedną stronę, jaką się ona wydaje, obnaża fałsz teatru i jego wątpliwe możliwości, a zwłaszcza fałsz teatru śmierci. Okazuje się też, że jakby Radu Afrim nie ustawił granic, które próbuje potem eksplorować, i on, i aktorzy, i my, widzowie, jesteśmy wciąż po jednej stronie. Pamiętaj, na zewnątrz jest śmierć – wypowiada teraz do nas Hamm. I robi się nagle nieswojo, a zarazem pokrzepiająco, rodzi się bowiem w teatrze autentyczna ludzka wspólnota.