"Wiarołomni" w reż. Artura Ildefonsa Urbańskiego w Teatrze Rozmaitości w Warszawie. Pisze Paweł Schreiber w Teatrze.
Film "Wiarołomni" Liv Ullmann kończy się sceną symbolicznej śmierci: stary człowiek odchodzi pustą plażą pod ciemniejącym niebem w kierunku morza. Pozostawia za sobą pusty pokój. Jego nazwisko nigdy nie pada w dialogach, ale scenariusz i napisy końcowe mówią wyraźnie, że nazywa się Bergman. Przed swoim odejściem rozmawiał ze stworzonymi przez własną wyobraźnię bohaterami, rekonstruując historię popełnionych przez nich zdrad, próbując ich zrozumieć, a w końcu im wybaczyć. Kiedy te rozmowy się kończą, zostaje tylko biurko, zgaszona lampa i ułożone pod nią w stosik karty ukończonego rękopisu. O pustym pokoju Bergmana na wyspie Frö myślałem przez cały czas trwania premiery "Wiarołomnych" na scenie TR-u. Kiedy Ullmann kazała wyjść swojemu bohaterowi na spotkanie śmierci, sam Bergman wciąż jeszcze siedział przy swoim biurku i pracował. Jego obecność widać w filmie na każdym kroku - w aluzjach do jego dzieł, w doborze obsady, a nawe