O ile hedonizm u Wilde'a polegał na świadomym eksperymentowaniu, wybrednym smakowaniu życiowych rozkoszy, o tyle hedonizm u Borczucha jest po prostu nałogiem - o "Portrecie Doriana Graya" w reż. Michała Borczucha w TR Warszawa pisze Antoni Winch z Nowej Siły Krytycznej.
Epoka, w której żył Oscar Wilde, miała prawo malować jego portret niestarannie, zniekształcając rysy twarzy, kontury sylwetki, używając najgorszych kolorów, najtańszych farb i najbardziej podartych, przeżartych pleśnią płócien. Wszak pisarz był homoseksualistą. Mało tego, specjalnie się z tym nie krył. Co jednak Wilde zrobił Michałowi Borczuchowi (reżyserowi tworzącemu w dwudziestym pierwszym wieku, a więc w czasie może nie powszechnej, ale na pewno dużo szerszej tolerancji dla odmiennych upodobań seksualnych), że ten z wielkiego dzieła angielskiego pisarza, "Portretu Doriana Graya", zrobił bohomaz, tego nie sposób dociec. Na początku przedstawienia Harry Wotton (Tomasz Tyndyk), paląc papierosy i krzepiąc się co jakiś czas łykiem wódki, dyskutuje z Bazylim Hallwardem (Sebastian Pawlak) o nowopoznanym Dorianie (Piotr Polak), a także, przy okazji, o pięknie, hedonizmie, moralności. Do wypowiedzenia większej części swoich kwestii używają m