"Bal u naczelnika" w Teatrze Wielkim w Łodzi. Pisze Izabella Adamczewska w Gazecie Wyborczej Łódź.
W polskiej genologii literackiej jest takie określenie: bigos. Ta kulinarna metafora pasuje do nowej produkcji Teatru Wielkiego jak ulał, bo bigos to przecież przepisowe polskie danie. Inne, jakie przychodzą mi do głowy w kontekście "Balu u naczelnika", to groch z kapustą, ewentualnie klops. Nieznośny patos miesza się tu z kabaretową wesołkowatością. Pomysł, by opowiedzieć sto lat polskiej historii najnowszej w operze (ale z udziałem Michała Szpaka i Trubadurów), za państwowe pieniądze w ramach hucznych obchodów stulecia niepodległości z góry skazany był na niepowodzenie. O Polsce bez disco polo? Sto lat w 3,5 godziny (o zgrozo!!!)? Tylko w scenkach, nawet nie nanizanych na wątłą nić fabuły, a nabitych na patyk jak mięso w szaszłyku. Im dalej w las, tym więcej archiwaliów (od "Pomożecie?" Gierka poprzez ogłoszenie stanu wojennego aż po Szczepkowską zapowiadającą koniec komunizmu). Słowem: toporny bryk z historii, w którym scena prezent