Łukasz Kos chciał chyba w warszawskim Teatrze Powszechnym zrobić "Bzika tropikalnego" nowego wieku. Nie wyszło. Jego spektakl razi pustką
Witkacy to pułapka. Tradycja szeregowych wystawień jego dramatów (nie licząc scenicznych arcydzieł, rzecz jasna) robiła z niego szalonego awangardzistę, który lekceważył logikę, porządek, psychologiczne wizerunki bohaterów. Gdyby któryś z reżyserów przebrał ich w białe szpitalne kitle, właściwie nie należałoby się dziwić. Współczesną twarz autora "Szewców" odkrył "Bzikiem tropikalnym" Grzegorz Jarzyna. To był Witkacy skąpany w opium i transowej muzyce, bliski nowemu pokoleniu widzów i twórców. Czy nie był zbytnio uproszczony - to już zupełnie inna sprawa. Reżyser Łukasz Kos, biorąc na warsztat "Nadobnisie i koczkodany, czyli zieloną pigułkę", doskonale wiedział, z czym się mierzy i w czyj świat wkracza. Przed premierą mówił, że Witkacy "tylko w pierwszej chwili wydaje się sztuczny. Podczas prób trzeba dokopać się do źródeł tego języka. Wtedy odkrywa się ukrytą tam namiętność, ujawniają się ekstremalne stany". Intencje s�