Któż z nas nie zna smutnej legendy o Orfeuszu, królu trackim i wspaniałym pieśniarzu, który do piekła ruszył po swoją zmarłą w czasie uczty weselnej, małżonkę. Wstrząsający liryzm, głęboko poetycka tragedia zostaje w offenbachowskiej operze buffo przekształcona na beztroską farsę mieszczańską. Orfeusz i Eurydyka znudzili się serdecznie małżeństwem. Nie ograniczając się do zdrad, życzą sobie wzajemnie nagłej i niespodziewanej śmierci. Orfeusz wchodzi nawet w zmowę z Plutonem, który uwiódłszy Eurydykę przenosi ją do krainy zmarłych. Swoboda erotyczna bogów daleka jest od antycznej jurności, pokrywa ją obnoszenie zasad i hipokryzja mieszczaństwa XIX-wiecznego. Moralność? Ależ tu wszyscy poza piękną sylwetą Johna Styksa są amoralni, a w miarę jak rośnie ich pozycja - antymoralni. Tryskające humorem libretto Hektora Cremieux pokrywa swoją beztroską pesymizm i rozkład wartości. Od Cremieux wziął Gałcz
Tytuł oryginalny
Orfeusz w Grotesce
Źródło:
Materiał nadesłany
Trybuna Ludu nr 60