Autor wprowadza estetykę oniryzmu graniczącą momentami z teatrem absurdu. Akcja rozgrywa się nocą, co prowokuje wizyjność i ustawiczne ścieranie się fikcji z empirią - pisze Wojciech Jerzy Kieler w portalu. Teatrologia.pl.
Jolanta Hinc-Mackiewicz: Rozmawiamy z okazji opublikowania Pańskiego dramatu Lady Baba na naszym portalu teatrologia.info.
Paweł Jurek: Zgadza się.
JHM: Czy głównym tematem w Pańskim dramacie jest motyw niespełnienia opuszczonej gwiazdy, która znika z horyzontu mediów i publicznego funkcjonowania? To osoba, która była znaną pieśniarką – tu się nasuwa analogia z Ewą Demarczyk, nie tylko z racji imienia głównej bohaterki Ewy Koman – o tym porozmawiajmy za chwilę, bo może to tylko punkt wyjścia…
A może jednym z ważniejszych tematów jest kwestia naszych relacji dzisiaj – gdyż wysłany do niej przez Piotra – przyjaciela gwiazdy kolega – Nieznajomy, mający za zadanie sprawdzić, czy nie podjęła próby samobójczej – nie może się oprzeć i próbuje nagrać czy sfotografować gwiazdę, o której słyszał, a teraz ma bezpośrednią możliwość spotkania? Czy to jest o tym, że chcemy wykorzystywać każdą relację? Nie chcę tego spłycać, ale to jest dostrzeżenie, że nawykiem stało się upublicznianie wszystkiego, co da się zaprezentować na profilu internetowym, co pozwala dostać „lajki”. Że żyjemy w funkcji aprobaty nawet nie zawsze tylko przyjaciół i najbliższych. Że próbujemy zapisywać wszystko, co się da, nawet najbłahsze zdarzenia, nawet kosztem zdradzania najbliższych. Według mnie to oczywista sytuacja, w której rozmówca zostaje zdradzony. Nie zastanawiamy się, jak to wpłynie na nasze relacje, czy kogoś obnaży – liczy się post. Czy to są dobre tropy?
PJ: Myślę, że te wszystkie tropy są dobre. Po części każda z tych możliwości tu występuje. Też w głównej mierze jest to utrata kontroli nad własnym życiem. Podkreślam jednak, że Lady Baba jest moją fantazją na temat jednego dnia z życia fikcyjnej wokalistki niż udramatyzowana biografia konkretnej osoby. Są tu oczywiście tropy polskich wokalistek, ale mamy też historię Amy Winehouse czy Whitney Houston. Widzimy, że osoby, które, wydawałoby się, że są nie tylko utalentowane, ale i silne psychicznie – nagle gdzieś się rozpadają. Że ci najbliżsi oddziałują na nich i są przyczyną ich śmierci. Sukces czasami powoduje, że bardzo wielu ludzi chce się przy nim ogrzać. Piszę też o osobie, która dziś nie miałaby racji bytu. To jest synteza wielu postaci estrady polskiej, oczywiście Ewy Demarczyk też. Chodziło mi o to, że dziś nie zrobiłaby ona kariery, nie udzielając się w mediach, prawda? Jej śmierć przeszła jakby niezauważenie. Wydawało mi się, że to będzie ogromne wydarzenie, a to gdzieś umknęło. Zresztą nie tylko jej śmierć. To strasznie smutne. Osoby, które dziś na estradzie śpiewają, świetnie potrafią wykorzystywać social media i zarabiać na tym, i promować się. Czasami są znani bardziej z tego niż z utworów, które śpiewają. Trudno byłoby wymienić mi jakieś piosenki na przykład Margaret. A piosenek tamtych wokalistek znałem mnóstwo. Wiersze śpiewane przez Ewę Demarczyk wręcz wszystkie znałem na pamięć.
JHM: Czy usuwanie się w cień jako postawa kogoś, kto był gwiazdą i znika – wynika z rezygnacji z siebie, z sukcesu czy to wynik upadku, degrengolady spowodowanej przez narkotyki, alkohol? Czy to muśnięcie problemu depresji? Wiemy, że na przykład Czesław Niemen miał depresję. To wszystko było wynikiem nadmiernej eksploatacji emocjonalnej działaniami scenicznymi, ale też rytmu pracy, trybu życia itd. W swoim czasie poznałam artystki teatru, wrażliwe osoby, które nie chciały już występować. Pan dotknął tego tematu – czy to tylko pretekst, by pokazać, że kariera może iść w takim kierunku? Pojawia się w Pańskim tekście motyw nałogu alkoholowego, narkotyków. Wielu artystów było obarczonych takim doświadczeniem – życia obfitującego w używki: alkohol, narkotyki, które mają znieczulić przed kolejnym kontaktem z publicznością, wzmocnić gotowość sceniczną.
PJ: To jest to, o czym wspomniałem: utrata kontroli nad własnym życiem. Często jest tak, że wszyscy kochają te gwiazdy, czekają na kolejne płyty, nagrania, a to nie następuje. Osoby te znikają z przestrzeni… I jest ogólne zdziwienie, że miały wszystko, a tu nagle znikają i nie chcą… Są różne przyczyny, ale trochę natchnęło mnie przeczytanie kilku książek, nie tylko o Ewie Demarczyk, wydanej kilka lat przed jej śmiercią, ale też o Helenie Majdaniec, Violetcie Villas. Uderzało mnie, że kiedyś w zapomnienie można było popaść bardzo szybko i łatwo. W obecnych czasach, jeżeli ktoś uczestniczy w social mediach – jest w nich obecny cały czas. Codziennie możemy się o tej osobie czegoś dowiedzieć i czasami jest tego aż za dużo – więcej jest życia niż twórczości. Natomiast dopiero po latach dowiedziałem się szczegółów z życia tamtych gwiazd, gdyż wcześniej nie było takich możliwości. Plotki jakieś się pojawiały czy różne zasłyszane informacje. Natomiast te śmierci gwiazd mną wstrząsnęły trochę, te informacje o ich życiu, i postanowiłem napisać o tym. Na początku nie sam. Spotkaliśmy się z Jackiem Papisem i Barbarą Kurzaj, żeby coś zrobić o takich wokalistkach, może napisać scenariusz filmowy, ale z braku czasu, z mojego powodu, zostało to porzucone. I gdy skończyłem swoją pracę scenarzysty, to wróciłem do tego tematu, bo gdzieś „chodził” mi po głowie. Chciałem to dokończyć.
JHM: Dramat jest krótki, więc mam uczucie wstępnego dotknięcia tych tematów, ale pokazuje Pan niebezpieczeństwo ucieczki od życia, od zadań. Nie jest to jedynie domeną artystów uciekających przed estradą. Wielu z nich ulegało tej pokusie i wielu szybko grzebało swoje talenty lub szanse zawodowe albo po prostu umarło przedwcześnie, zginęło w nieszczęśliwy sposób. Jak Pan to rozeznał, dlaczego artysta przestaje śpiewać, grać?
PJ: Myślę, że tej tajemnicy nie zdołamy rozstrzygnąć. Mnie zależało na tym, żeby tylko zerknąć w ten temat. Dlatego to jest dość krótkie. Dzieje się w ciągu jednej nocy, może nawet kilku godzin. Nie liczyłem tej czasoprzestrzeni, ale chodziło o to, by na chwilę zajrzeć do tego mieszkania i uchylić rąbka tajemnicy, zobaczyć, co się tam dzieje. Dzieje się oczywiście dość przerażająco, ale tak czasami bywa. Najczęściej dopiero po śmierci dowiadujemy się, jaka była prawda. Jak to wyglądało. Tu była z mojej strony chęć naszkicowania, nie jakiejś pełnej analizy, tylko spojrzenia…
JHM: …dotknięcia?
PJ: Tak, dotknięcia i wycofania się nawet. Bo okazuje się, że czasami mimo chęci nie można tym osobom pomóc. Różni ludzie wyciągają rękę z pomocą. To nie jest tak, że te osoby zostają same i nikt o nich nie pamięta. Wręcz przeciwnie. Fani organizują zbiórki, pomagają, ale destrukcja postępuje. Czasami wręcz czekamy na tę śmierć.
JHM: „Czekamy” – mówi Pan w imieniu tych bohaterów czy nas, otaczających te osoby?
PJ: Nas. Zwłaszcza teraz, kiedy media wchodzą z butami… Jesteśmy przygotowywani na to, że to nastąpi. I moim zdaniem problem dotyczy nie tylko artystów estrady ale też każdego człowieka. Jeśli ktoś opiekuje się starszymi rodzicami czy rodzeństwem też ogarnia go ta bezsilność wobec natury, upływu czasu… Że nie jesteśmy w stanie…
JHM: Czasami uciążliwość opieki nad bezradnymi ludźmi także powoduje w nas niechęć do przedłużania się tej sytuacji i próbę uwolnienia się od niej, od zobowiązania. Przykładem mogą być na przykład gremialne wyjazdy na stałe za granicę.
PJ: Nie chodzi nawet o ciężar zobowiązania, ale też o niemoc, że tu się nie pomoże. Mimo szczerych chęci – biologia jest silniejsza. I to jest problem dzisiejszego świata. A my pozbywamy się tych problemów. Na Zachodzie to było wcześniej, u nas też już są domy opieki, gdzie się oddaje starszych ludzi. Nie chcemy uczestniczyć w tym…
JHM: Znikają z naszego horyzontu. Potem mamy wytłumaczenie, że rzadko ich odwiedzamy, bo jesteśmy zajęci, mamy tysiące rzeczy…
PJ: I to zadanie przekazujemy innym osobom, które robią to zawodowo. Chciałem pokazać, jak zmienia się nasze życie. Kiedy się czyta o tych słynnych twórcach estrady, o tym jak na koniec trafiają do domów opieki, jak nie ma kto się nimi zająć, to widzimy, jaka to jest zaborcza praca. Podporządkowanie wszystkiego sztuce powoduje, że nie ma zaplecza w postaci rodziny, prawdziwych przyjaciół czy kogoś, kto może być z nami do końca.
JHM: A czasami sytuacja jest taka, że nie ma innego wyjścia. Oddaje się do takich domów, bo nikt nie jest w stanie całą dobę sprawować opieki, kiedy na przykład z powodu alkoholu czy narkotyków ktoś doprowadzi się do takiego stanu, że trzeba go cały czas pilnować. Powiedzieliśmy sobie, że to nie dotyczy tylko artystów. Ale zatrzymaliśmy się nad ich kondycją dłużej. Mówimy o artystach poprzedniego pokolenia, nie będziemy tego oceniać ani ich porównywać ze współczesnymi gwiazdami. Czy uważa Pan, że wrażliwość artystów czasem ich zabija? Dlaczego męką dla nich staje się wyjście na scenę, i których artystów to dotyczy? Jakiegoś konkretnego typu ludzi czy wszystkich? Czesław Niemen też u progu kariery zamilkł na kilka lat, podobnie jak Ewa Demarczyk.
PJ: Artystów dotyczy dlatego, że mamy ich „na widelcu”, są przez nas obserwowani niemal codziennie. Sam ostatnio zobaczyłem butelkę po alkoholu na klatce schodowej i pomyślałem, że ktoś musiał wypić dla kurażu, by wejść do własnego mieszkania. Czasami jest coś takiego – to też może być przyczyna – że ktoś wchodzi do miejsca, które jest dla niego wrogie, toksyczne i też chce się znieczulić, prawda? Wcale nie musi to być koncert czy przedstawienie w teatrze. To może być normalne życie, które nie pozwala nam funkcjonować bez sztucznego wspomagania, niestety. Sztuka nie jest o alkoholu. Mówię raczej o utracie kontroli nad własnym życiem w tym momencie, w którym już nie ma powrotu. To już bilet w jedną stronę.
JHM: Czy relacja głównej bohaterki z Piotrem, telefoniczna relacja, nie jest próbą powrotu, przynajmniej szczątkowego, czy wynika z potrzeby posiadania wielbiciela – utwierdzenia się, że przeszłość rzeczywiście istniała? Czy to może po prostu emocjonalna potrzeba rozmowy z kimś, kto nie widzi tego upadku, a pamięta z przeszłości wielkość artystki? Myślę, że przeszłość tu jest jakimś kluczem?
PJ: To bardzo ważne, że to jest rozpamiętywanie przeszłości, ale ono jest poza czasem, poza widokiem. Telefon pozwala rozmawiać, a nie widzieć siebie. Miałem wielu znajomych, z którymi rozmawiałem, wiedzieliśmy wszystko o sobie, a nie widzieliśmy się po kilka lat. Można powiedzieć, że przez telefon się kreowało trochę inny świat, lepszy niż ten, który był. A nawet jeśli był zły, to rozmowa miała charakter terapii. Jak się komuś opowiadało, co się zdarzyło złego, to czuliśmy się lepiej – jak po seansie u terapeuty. Te osoby, nawet udzielając wywiadów, zapewniają, że nagrywają nową płytę, pracują nad nowymi piosenkami, za chwilę wracają na scenę. Im się wydaje ciągle, że to jest prawda, a potem nagle czytamy w prasie nekrologi, dowiadujemy się, że ktoś zmarł. To jest czepianie się przeszłości, dawnego blichtru, dawnej sławy, „grzanie się” w niej.
JHM: W Pańskim dramacie życie przeszłością objawia się poprzez muzykę, w sentymencie do melodii z młodości. Ale dlaczego ta gwiazda nie wspomina swoich piosenek, tylko np. Żółte kalendarze Szczepanika.
PJ: Konfrontacja byłaby bardzo bolesna. Ktoś, kto nie śpiewa, kto stracił głos, nie ćwiczy – śpiewając własną piosenkę od razu będzie wiedział, że to nie to, co było kiedyś. Łatwiej zaśpiewać coś, co jest zabawą, pastiszem. Być tak dobrym, jak się było kiedyś. To jest trochę ucieczka od rzeczywistości. A poza tym często wokaliści zazdroszczą piosenek innym. Uważają, że sami lepiej by się odnaleźli w lżejszym repertuarze. Czasami ciąży im śpiewanie. I wcale nie jest tak, że gdy ktoś śpiewa wiersze, to nie docenia popowej twórczości. Może być tak, że czuje się zaszufladkowany, że musi być na koturnach, śpiewać to, czego oczekuje publiczność.
JHM: Chciałam jednak powrócić do pytania, które zadałam na początku. W dramacie to nie jest jednoznaczne. Pisze Pan, że nasz bohater wykonuje fałszywy gest wobec gwiazdy. Czy on rzeczywiście ją nagrywa, jak Ewa Koman przypuszcza?
PJ: Myślę, że to nawyk, że on chciałby to udokumentować i wysłać zdjęcie swemu koledze: „Byłem, zobaczyłem, wszystko jest w porządku”. To są nawyki. Sam się łapię na tym, że patrzę na świat pod kątem fotografii, że będzie fajne do pokazania, zbierze „lajki”. Żartuję oczywiście trochę…
JHM: Też to dostrzegam. Każdy dzień urlopu z mężem fotografowałam i widziałam, ile osób to obserwuje i polubiło. Oczywiście usprawiedliwiałam się, że za fotografowane z poprzedniego urlopu obrazy z muzeów dziękowali mi znajomi, którzy akurat tam jeszcze nie trafili, a może w ogóle nie trafią.
Czy to jest Pański głos na ten temat? Jak silna jest pokusa zdrady w relacjach z drugim człowiekiem, nawet jeśli zastanawiamy się nad naszymi relacjami ze spotkanymi osobami – czy jest w nas szacunek dla innej osoby? Przecież bohater miał świadomość, że to ją uraziło, że próba wykorzystania przypadkowego spotkania to dla przegranej artystki zdrada w tej rozmowie? Uważa Pan, że to tak weszło w nawyk, że jest już mechaniczne – siadają wszyscy przy stole i każdy patrzy w swój telefon?
PJ: Tak. Przestaliśmy przeżywać nasze życie, a zaczęliśmy je utrwalać. Widzę czasem na koncertach, że zamiast słuchać, wszyscy wyciągają telefony, nagrywają. Mają manię utrwalania, oglądania wstecz. Nie napawamy się obrazem, ładną ulicą czy domem, tylko sięgamy po telefon, oceniamy, jak to wyszło, jak to będzie oceniane, i idziemy dalej. Jesteśmy trochę obok tego wszystkiego. Wcześniej zauważyliśmy, że Japończycy wędrowali po świecie i fotografowali wszystko, nie telefonami wtedy jeszcze tylko aparatami fotograficznymi. Teraz mamy telefony i utrwalamy wszystko, co tylko się da, co powoduje – kij zawsze ma dwa końce – że czasami kiedy pojawiają się jakieś wrażenia zmanipulowane, to wtedy lajków nie ma.
JHM: Nie jesteśmy w tym wydarzeniu, które utrwaliliśmy – jak Pan powiedział, ale też stajemy się coraz mniej wrażliwi na uczucia innych. Liczy się trend, postawa zbiorowa.
PJ: To już dawno temu zauważył Antonioni w Powiększeniu, obrazie sprzed wielu lat, że nie wszystko możemy zauważyć od razu. W okresie świetności mojej bohaterki ta kontrola nad życiem była łatwiejsza – umieszczano tylko fotografie i sesje zdjęciowe, które były zaakceptowane. Teraz wyjdzie się na ulicę i można od razu paść ofiarą zwykłych ludzi, którzy w dodatku zarabiają na tym. Wszystkie portale zachęcają: prześlij plotkę, przyślij zdjęcie. Każdy stał się takim łowcą właściwie.
JHM: W każdym razie wielu, może nie wszyscy… Chcę dopytać jeszcze, jakie jest miejsce dziecka w przedstawionej relacji? Czemu służy motyw pojawiającej sie dziewczynki, która niewiele ma do powiedzenia i niewiele znaczy w tym dramacie? Jest tylko dotknięciem toksycznej relacji…
PJ: W ramach takiego życia konkretnego. Często artyści nie potrafią się zaopiekować ani swoim dzieckiem, ani nikim, bo tak są skupieni na swojej pracy, na dążeniu do doskonałości. A dziecko wymaga nieustannej opieki. To nawet nie jest pies czy kot, którego można komuś na chwilę podrzucić. To dziecko jest, i jest świadkiem, przeżywa to wszystko. Po latach często dowiadujemy się o życiu tych dzieci: wydają książki w których opisują piekło życia ze sławnymi rodzicami, skupionymi tylko i wyłącznie na swojej karierze, pracy. To dziecko w sztuce, to jest obserwator przyszłości. Na razie odbiera biernie, ale nie wiemy, co będzie za parę lat. Jak takie życie wpłynie na nią: różne kłamstwa, przebieranki, niewiadoma. Znak dzisiejszych czasów: ludzie fundują sobie dzieci a to in vitro, a to surogatki… Spełniamy swoje oczekiwania, natomiast nie myślimy …
JHM: ….o konsekwencjach?
PJ: Jak to wpłynie? Nie wiemy tego. Sam jestem ciekaw jaka będzie przyszłość takich dzieci. To eksperyment. Kiedyś decydowała o tym natura. My dzisiaj wkraczamy w nowy świat: zmieniamy płeć, zmieniamy bieg natury, próbujemy spełniać swoje, może nawet wielkie, pragnienia. Przekraczamy granice. Nie wiadomo co z tego wyniknie. Zwłaszcza kiedy czytamy, jak dużą traumą jest dzieciństwo i jak po latach wydobywają się na wierzch różne przeżycia. A tu dochodzą takie, których nie dotknęliśmy kiedyś. To są …
JHM: …nowe pytania?
PJ: Tak. Nowe pytania, które się pojawiają, jak w moim tekście…
JHM: Tej samej kategorii pytaniem jest Pana rozwiązanie dramaturgiczne postaci drag queen – męża, który się przebiera, by grać Ewę Koman. To dla Pana jest tylko narzędzie czy naturalny element świata przedstawianego przez Pana? Czemu służy ten zabieg?
PJ: To jest człowiek show biznesu, który dawno zakończył karierę. Tak jak zespół ABBA, który dawno odszedł, a są jakieś klony, które udają, że to są oni. I tu jest podobnie, że są takie drag queeny naśladujące znane wokalistki, Marylę Rodowicz czy Edytę Górniak… Podczepiają się pod kogoś, tworzą się klony. Nie wiadomo kto jest kopią, kto oryginałem. Mnoży się to. Wszystko jest na sprzedaż. Wszystko próbujemy zdyskontować. Nawet w dobrej wierze – były mąż pomaga Ewie Koman finansowo, niemniej to jest wykorzystywanie jej wizerunku i dawnej sławy.
JHM: Nawet mówi, że sobie wszystko zawdzięcza, dopiero potem przyznaje rozmówcy: ”no trochę jej”. Sobie przypisuje zasługę, że ludzie chcą go słuchać.
PJ: Na początku uznaje to za żart, a potem okazuje się, że zaczynają przychodzić na niego. Starałem się dotknąć wielu aspektów. Nie ma tu analizy w tak krótkim tekście, ale tylko poruszenie różnych wątków. Różne tropy, które w dzisiejszym świecie funkcjonują.
JHM: Mam wrażenie, że nie stara się Pan być dociekliwy czy dotkliwy, sygnalizuje Pan zjawiska…
PJ: Tak. Zwłaszcza, że główny bohater sztuki, Nieznajomy, nie jest z tego świata. On otrzymuje pewne zadanie, dlatego obserwuje wszystko z boku, jak zwykły widz. Nie wszyscy są takimi fanami, że znają całą twórczość i całą biografię. Chciałem postawić kogoś z boku, kto kojarzy nazwisko, coś tam wie, ale do końca nie. To normalna sytuacja, że młodzież dzisiaj nie kojarzy. Trochę wie, trochę plotki…
JHM: Bardziej niż utwory…
PJ: Tworzy się mity. Chciałem pokazać, że zapominamy o tych osobach, a one dalej prowadzą swoje życie.
JHM: Na zakończenie chcę zapytać o tytuł. Dlaczego Lady Baba? Dlatego, że Ewa siebie określa jako zwykłą babę śpiewającą piosenki? A jednocześnie jest jakąś postacią z innego świata, z piedestału, choć tkwi w strasznym osunięciu się, degrengoladzie, w próbie samobójczej?
PJ: Myślę, że często nie lubimy tego, w czym jesteśmy dobrzy albo co nam przynosi pieniądze, jak zarabiamy na życie. Wydaje nam się, że przyjemniej byłoby robić coś innego. Ostatnio czytałem o Gabrieli Zapolskiej, która chciała być wybitną aktorką i sukcesy dramatopisarskie nie cieszyły jej tak, jak cieszyłyby ją sukcesy czy występowanie na scenie. Często ktoś mówi, że fajnie byłoby być rockmanem, a teraz muszę włożyć czarną suknię i płakać do tego mikrofonu. Te osoby też bywają niespełnione. Wydaje nam się, że ich życie jest perfekcyjne, a może ono ich uwiera, przeszkadza im, nie chcą już tego robić. Są w pułapce swego wizerunku i swoich możliwości.
Lubię taką krótką formę, którą tu zaproponowałem. Dałem sobie spokój z teatrem dawno temu, więc też to, co mi się przydarza, to są rzeczy, które mi sprawiają przyjemność. Napisałem jeszcze jedną część, o Ryszardzie Cieślaku, aktorze Jerzego Grotowskiego, ale czuję, że ten tekst nie jest na tyle gotowy by go upublicznić. Jest dużo trudniejszy. Nie chciałem tworzyć na podstawie plotek czy… Muszę jeszcze nad tym trochę pomyśleć. To miało być o dwóch postaciach.
JHM: Tak, byłoby to łatwiejsze do wystawienia – dyptyk czy tryptyk.
PJ: Moje sztuki są krótkie. Czasami 45 minut to trochę mało w teatrze.
JHM: Jestem za tym, żeby spektakl trwał maksymalnie godzinę. Widzom to odpowiada. Jeżeli jest w teatrze coś, co nas porusza, godzina wystarczy w zupełności. Nie trzeba tego przeciągać w nieskończoność. Na farsie ludzie lubią siedzieć dłużej.
PJ: Można łączyć krótsze utwory, bo czasami to trudne ciągnąć przez trzy godziny, trudno to wytrzymać…
JHM: Jestem tego samego zdania. Bardzo dziękuję za rozmowę.