EN

27.03.2023, 14:03 Wersja do druku

Opowieść starego Chińczyka patrzącego na Pektu-san

„Maria de Buenos Aires” Astora Piazzolli w reż. Wojciecha Farugi w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej w Warszawie. Pisze Benjamin Paschalski na blogu Kulturalny Cham.

fot. Natalia Kabanow

Argentyna, Buenos Aires – miasto moich marzeń. Stanąć w cieniu Teatro Colon, oddychać duszą metropolii, wypatrywać ścieżek przeszłości. Andrew Lloyd Webber uwiecznił ten kraj w świetnym musicalu Evita, poświęconym żonie Prezydenta Perona. Duszna atmosfera dymu papierosowego i muzyki tętni w każdym elemencie kompozycji, a kadry filmowe, z ekranizacji, dodają jaskrawości pulsu metropolii. Ten kraj to również, a może przede wszystkim, zmysłowe tango. Milonga w podrzędnej knajpie, z ociekającym potem, ze zmysłowym, olśniewającym ruchem par są pod moimi powiekami. Dźwięki nieodłącznego bandoneonu wpadają do ucha, świat wiruje, eksploduje, tańczy. Niekwestionowanym królem stylu był Astor Piazzolla, a jego przetworzenia tanga weszły do kanonu popkultury, ale również do sal koncertowych. Libertango to utwór będący królem wśród wszelkich kompozycji. W swoim bogatym dorobku, artysta posiadał również operę ułożoną do libretta Horacio Ferrera – Maria de Buenos Aires. Surrealistyczna, nieprawdopodobna opowieść jest swoistą podróżą bohaterki po mieście, świecie brudu i poszukiwania siebie. W części pierwszej żywa, wyzwolona i złowróżbna, w drugim fragmencie, po śmierci, będąc już cieniem, przechodząc swoiste kręgi wtajemniczenia rodzi nową Marię, która może być sobą, a nie podmiotem w rękach innych. Zawiłość historii rekompensuje zjawiskowa muzyka, pełna tanecznej ekspresji, smutku, żalu, tęsknoty, rzewności – wszystkiego, co odbija się w ruchu, ale początkowo w dźwiękach. Utwór niezwykle rzadko gości w naszym kraju. Powrócił do niego Teatr Wielki-Opera Narodowa. Jednak to, co zaserwowano widzom jest nieznośnym rozgotowanym ryżem w formie przeintelektualizowanej papki pod wodzą starego, szurającego Chińczyka, który odkrywa opowieść pod górą Pektu-san w Korei Północnej. Girlandy kwiatów, jaskrawa czerwień wpadająca w bordo, podłoga wysypana ziarnami zboża – wszystko dla publiczności, jak dla wielkiego przywódcy. Tylko w tym galimatiasie pomysłów, fantazji i sennych marzeń realizatorów zatracił się sens opery, której historią jest – tango.

Największym grzechem jest całkowite rozminięcie się tego, co jest w muzyce z tym, co możemy zobaczyć na scenie. Wojciech Faruga mógłby tę opowieść dopasować do każdej opery, bo nie ważne jest z czego ona wyrasta, jaki ma sens historyczny i co oznacza już jej głęboka symbolika. Zerwanie z argentyńską tradycją, choć nieustannie pobrzmiewają dźwięki tanga, wprowadza chaos umysłowy wśród odbiorców. Inscenizator nie kryje, że nawiązuje do filmu Romana Polańskiego Dziecko Rosemary, jakby kontynuuje narrację o losach Marii rzuconej w świat tajemnej sekty, uwiedzenia, zagubienia, śmierci, odrodzenia i zniszczenia. Tylko, że jest to swoista pułapka, bowiem fabuła z ekranu to trzymający w napięciu dreszczowiec, który mimo upływu lat, nie utracił na jakości. To opera Piazzolli jest surrealistyczną, na swój sposób bajkową historią wpisaną w tradycję konkretnego miasta, wspólnoty, społeczności. Faruga to wszystko odzierając, destylując, używając zgranych kart zamiany płci, patriarchalnego podporządkowywania kobiet, niedojrzałości i niepewności tworzy niezrozumiały dramat. Co gorsza śmieszny, ale w tym najgorszym słowa znaczeniu. Tytułowa bohaterka jest jak zabawka w rękach mężczyzn, która jest multiplikowana poprzez obecność przebranych za nastolatki tancerzy. W innych fragmentach ci sami przybierają postać nagich efebów, którzy nie tyle adorują, co niwelują samodzielność i niezależność kobiety. Mimo wielkich chęci, zrobienia kolejnej opowieści o tym samym, to zabiegi są chybione. Faruga nie rozumie, że otrzymał świetny materiał muzyczny, a wykorzystał go do – nawet efektownych – obrazów, z których nic absolutnie nie wynika. Muzyka płynie sobie, a akcja na scenie sobie. Nie trzeba do tego tanga, aby wydestylować ów wydumany koncept. Zaangażowanie do opery-tango sześciu tancerzy do czegoś zobowiązuje. Jednak po co pokazać taniec jak idziemy pod prąd i tworzymy antyopowieść. Dlatego choreografia, może raczej ruch, Krystiana Łysonia ogranicza się do nieustannego biegania wokół ustawionej góry, padania i raz zespołowej sekwencji w finale. Nie ma krztyny zmysłowości, zjawiskowości, ciepła, uczucia. Jest degradacja, ból i przewijanie się po scenicznej podłodze. Zdumienie, zdziwienie i rozpacz. Reżyser wykorzystuje masę niezrozumiałych rekwizytów i elementów – a to witrażowe okno, a to wspomniane girlandy, a to watę cukrową, a już szczytem jest swastyka na piersi jednego chórzysty. Wrzucono całą symbolikę powiązaną z dominacją i podporządkowywaniem, ale ma ona wymiar tylko i wyłącznie dekoracyjny, bo pustka intelektualna bije na odległość. Można odnieść wrażenie, że Faruga z dramaturgiem Mikitą Ilynchykiem, tylko siedzieli na próbach i wymyślali kolejne nowe elementy, które miałyby wzbogacić widowisko. Nie udało się. Bo przekombinowanie i zaśmiecenie sceny bodźcami nuży, zniesmacza i irytuje.

fot. Natalia Kabanow

Scena to jedna wielka przestrzeń w barwach czerwono-bordo. To udana praca Katarzyny Borkowskiej. W owym wydestylowanym świecie, koloru miłości rozgrywa się akcja bez uczuć i emocji. Przewodnikiem jest ów Chińczyk. Ktoś zada pytanie dlaczego Chińczyk? Bowiem ubranie aktora Damiana Kwiatkowskiego w wielki kapelusz z rondem przyrównuje go do rolnika spod Pekinu, zbieracza ryżu w słomkowym nakryciu głowy. Co gorsza artysta mówi tak niewyraźnie, na jedną nutę, że nie można zrozumieć nie tyle sensu, ale i treści narracji. Bełkot powoduje wystrzeliwanie słów, które nic nie znaczą, padają obok ucha. Nie lepiej jest z Natalią Kawałek (Maria). Ta świetna śpiewaczka, mezzosopranistka, obdarzona głosem dedykowanym operom barokowym, ale również odnajdująca się w repertuarze współczesnym, czego dała wyraz w poznańskim Albercie Herringu, w ogóle nie powinna przyjmować roli. Jej barwa nie współgra z kompozycją Piazzolli. Do wykonywania tanga nie trzeba mocnego głosu operowego wystarczy zjawiskowy wokal. W grupie solistów najlepiej zaprezentował się Łukasz Karauda, piękny bas o dobrej, donośnej barwie. Jednak trudno być obiektywnym, gdyż spektakl jest nagłaśniany przez nienajlepszej jakości sprzęt i przetworzenia słychać wyraźnie z głośników. Niekwestionowanym zwycięzcą wieczoru okazała się orkiestra pod kierunkiem Piotra Staniszewskiego. Grała zjawiskowo. Dźwięk bandoneonu Klaudiusza Barana, sekcji perkusyjnej Katarzyny Bojaryn i Krzysztofa Szmańdy na tle pozostałego instrumentarium, to piękne odkrycia polskiego tango. Cóż z tego jak kanał jest dla siebie, a scena dla innego świata.

Część wieczoru zamykałem oczy, aby zagłębić się w dźwięki muzyki Astora Piazzolli. To utwory zjawiskowe, piękne, szczególnie dla tych, którzy kochają Argentynę. Dlatego lepiej włączyć komputer, puścić kompozycje mistrza i jak najszybciej zapomnieć o niewypale uśmiercającym Marię z Buenos Aires w Teatrze Wielkim w Warszawie. Smutny to obraz straconego wieczoru.

Tytuł oryginalny

OPOWIEŚĆ STAREGO CHIŃCZYKA PATRZĄCEGO NA PEKTU-SAN – „MARIA DE BUENOS AIRES” – TEATR WIELKI-OPERA NARODOWA W WARSZAWIE

Źródło:

kulturalnycham.com.pl
Link do źródła