Mogę powiedzieć to, co Józef Piłsudski Kowalewskiemu: dobra robota. Nie ma tu typowej dla teatru faktu sztuczności. Owszem, może poszedłbym na miejscu twórców dalej jeszcze w szukaniu wątków ludzkich. Nie wszystko da się załatwić obrazkiem, z którego wynika, że pan porucznik był romansowy i lubił uwodzić cudze żony - o spektaklu Teatru Telewizji "Człowiek, który zatrzymał Rosję" w reżyserii Tomasza Drozdowicza pisze Piotr Zaremba w tygodniku Sieci.
Kiedy siadłem do pisania o przedstawieniu Teatru Telewizji "Człowiek, który zatrzymał Rosję", zajrzałem na Facebooka. Ktoś pokazał tam jeden z rozlicznych postów, w których "internauci" przekonują nas łamaną polszczyzną, że nie ma gorszej zarazy niż Ukraińcy, więc "Polacy poprzyjcie Rosjan" w awanturach w rejonie Morza Azowskiego. Człowiekowi z Facebooka fala tych wpisów skojarzyła się ze scenką, zresztą animowaną, z owego widowiska. Tam sowiecki agitator też apelował, tyle że do polskich żołnierzy. Jego polszczyzna również nie była nadzwyczajna. Beata Hyczko i Tomasz Drozdowicz napisali opowieść o człowieku, który odegrał kluczową rolę w złamaniu, a właściwie łamaniu, sowieckich szyfrów. Ten wątek już się pojawiał - w niedocenionym serialu o Bitwie Warszawskiej "Wojna i miłość" Macieja Migasa, chyba także w "Bitwie Warszawskiej" Jerzego Hoffmana. Ale po raz pierwszy porucznik Jan Kowalewski zyskał twarz i nazwisko jako główny bo