EN

9.10.2023, 17:54 Wersja do druku

Operowa namiętność w barokowych klimatach

„Rodelinda” G. F. Haendla w reż. Andrzeja Klimczaka w Polskiej Operze Królewskiej w Warszawie. Pisze Anna Czajkowska w Teatrze dla Wszystkich.

fot. Maciej Czerski / mat. teatru

Organizowany od trzech lat przez Polską Operę Królewską Barokowy Festiwal cieszy się coraz większym powodzeniem, a bilety na kolejne przedstawienia znikają w błyskawicznym tempie. Dla wytrawnych melomanów to nie lada gratka, ponieważ poziom prezentowanych spektakli jest bardzo wysoki i zadowala nawet wybrednych słuchaczy, zdobywając pozytywne recenzje znawców oraz krytyków scen muzycznych. Ale i mniej zaprzyjaźnieni z operą widzowie znajdują tu mnóstwo powodów do zachwytu i niewykluczone, że rozgoszczą się w barokowych klimatach na dłużej.

Tegoroczna, trzecia edycja w całości poświęcona była muzyce Georga Friedricha Händla, z tradycyjnym już naciskiem na operę (do wyboru „Imeneo”, „Acis i Galatea”, „Rinaldo” oraz jako zwieńczenie – „Rodelinda”), chociaż oczywiście wśród przedstawień nie zabrakło też dzieł oratoryjnych (przepiękny i monumentalny, trzyczęściowy „Mesjasz”). Warto wspomnieć, że Georg Friedrich Händel skomponował ponad czterdzieści oper, a jego zamiłowanie do tego gatunku muzycznego było powszechnie znane. Doceniano wkład kompozytora w rozwój scen dramatycznych, dostrzegano nowatorstwo – między innymi podnoszenie znaczenia recytatywu (z towarzyszeniem orkiestry), który stał się równie ważny jak aria i popychał akcję. Niestety, po osiemnastowiecznym rozkwicie jego opery zniknęły ze scen, zastąpiły je inne mody i style. W XX wieku odkryto dzieła Händla na nowo i to z dużym powodzeniem. Wśród dzieł właśnie opera „Rodelinda” zajmuje miejsce szczególne. Wyróżnia ją żywiołowość, energia w zwartej, genialnej wręcz konstrukcji i intrygujące libretto. Wszystkie te aspekty udało się reżyserowi, Andrzejowi Klimczakowi, pokazać na scenie Polskiej Opery Królewskiej.

Operowy brylant (choć nieco przerysowany) z niesamowitą partyturą, patetycznym bez mała napięciem i sensacyjnymi zwrotami akcji, przenosi nas daleko w głąb siódmego wieku. Zarówno libretto Nicola Francesco Hayma, jak i muzyka mistrza baroku opisują w zasadzie jedno wydarzenie z bogatych dziejów dynastii Longobardów, silniej skupiając się na pokazaniu relacji interpersonalnych oraz kipiących, zmiennych namiętności szarpiących osobami dramatu. Autor libretta miał dość swobodne podejście do spisanej w różnych źródłach prawdy historycznej (podobnie zresztą jak kompozytor)… . Rzecz jasna w operze to nie przeszkadza – ważna jest konstrukcja postaci, ich naturalność i oczywiście sugestywność muzyki, która wzrasta dzięki skondensowaniu akcji. Treść „Rodelindy” to historia walki o władzę uchwycona w całej swej brutalnej mocy, dodatkowo w ciekawym momencie – zmiany układu sił. Zwycięski Grimoald odbiera tron Bertaridowi, a chce też zawładnąć sercem i ręką królowej Rodelindy. Dzieje tych trojga oraz Eduige, siostry Bertarida, zdradzieckiego Garibaldo i serdecznego sługi Unulfo splatają się w opowieści wokalno-muzycznej. Tytułową postacią opery jest Rodelinda, w inscenizacjach kreowana zazwyczaj na wspaniałą heroinę swoich czasów. W spektaklu Andrzeja Klimczaka nic się nie zmienia: postać bohaterki charakteryzuje bogata osobowość, daleka od spotykanej w barokowych utworach jednostronności. Reżyser, podążając za pomysłami kompozytora, eksponuje też intrygi na dworze królewskim, uwypukla znaczenie więzów krwi oraz gwałtownych uczuć: miłości, pożądania, rozpaczy. Emocje targają wszystkimi bohaterami, a ich zdecydowane skontrastowanie podnosi jeszcze szybko rosnące napięcie i dramatyzm dzieła. Widać to zwłaszcza w kilku duetach, gdzie dwa równorzędnie głosy solowe łączą się płynnie z akompaniamentem orkiestry.

Ewa Leszczyńska w tytułowej partii pozwala w pełni zagłębić się w psychikę Rodelindy, tak zmysłowo oddaną przez kompozytora. Jawi się jako nieugięta i wytrwała, gdy odrzuca zaloty Grimoalda (aria „L’empio rigor del fato”), wzruszająca w rozlewnych lamentach (piękna „Ombre, piante, urne funeste!”), czasem gniewna i zdecydowana w momentach, gdy rozmawia z wrogiem bądź pełna tęsknoty i czułości w lirycznych frazach i dialogach skierowanych do męża. Końcowa aria „Mio caro bene” to prawdziwy popis sopranistki – radosny, ale i melancholijny. Jej czysty, delikatny, łagodny głos znakomicie brzmi na scenie, a indywidualizm i urok osobisty dodaje Rodelindzie wyrazistości i czyni ją jeszcze bardziej przekonującą. Podziwiam sposób, w jaki artystka łączy profesjonalizm wokalny z aktorską grą i dynamicznym podejściem do postaci – naturalność i siła bohaterki płynie tu z buntu oraz gniewu pomieszanego z delikatnością i lekkością.

Partnerujący Ewie Leszczyńskiej Kacper Filip Szelążek w partii Bertarida jest zupełnie inny: nie ma w nim wrogości ani racjonalnej rzeczowości, za to jest gotowość do poświęceń i trochę irytujący heroizm. Kontratenor idealnie oddaje właśnie te cechy swego bohatera, choć jest mniej płaczliwy niż bywało w przypadku wcześniejszych odtwórców tej roli. Lekkie roztargnienie, celowo kreowane na scenie, czyni bohatera bardziej autentycznym. Śpiewak fascynuje, gdy podkreśla liryczne fragmenty z delikatnością, mocniej i dramatyczniej uderzając w momentach tragicznych. Jego wykonanie arii „Vivi, tiranno!”, z miłym vibrato, dopełnia osobista energia i siła, która dobrze wybrzmiewa w kameralnej przestrzeni Opery Królewskiej. Jednak moją ulubioną postacią dramatu pozostaje Grimoaldo. Rafał Żurek w tej partii nie ma łatwego zadania. Sam charakter zwycięskiego tyrana, który tyranem wcale nie chce pozostać, stanowi już dostateczne aktorskie wyzwanie. Dodatkowo Händel każe swojemu bohaterowi mierzyć się z różnymi tonacjami w śpiewie – by dać wyraz sprzecznym emocjom i pragnieniom, zniuansować cieniowanie w sześciu ariach i nie przesadzić z eksponowaniem emocjonalnej niestabilności. Tenor nie bez trudu radzi sobie z tymi wyzwaniami, ale wcale tego nie pokazuje. Jego zręczność w koloraturach, wykorzystanie melodyki, śpiewności arii w lirycznych fragmentach (a takich ma niemało) warta jest odnotowania. Wzrusza niespotykaną głębią i cieplejszymi odcieniami w scenie snu, a jego głos brzmi niezmiennie czysto i donośnie, nawet gdy miota nim chęć zemsty i namiętność. Takie wokalne wyrażanie zróżnicowanych emocji rzeczywiście wymaga znakomitej techniki i dobrze wypracowanego warsztatu. 

Ujmująca jest też Joanna Talarkiewicz w roli Eduige, siostry Bertarida. Wdzięk i elegancka prostota oraz wykwintne frazowanie u mezzosopranistki pozwalają widzom nacieszyć się wizerunkiem tej postaci (zwłaszcza w kolejnych aktach opery). Sugestywność roli i świeżość spojrzenia na postać, z którą identyfikuje się na scenie, osiąga artystka także dzięki widocznemu, emocjonalnemu stosunkowi do swej bohaterki. Cieszy też udana kreacja Jarosława Kitali, który w partii Garibalda potrafi wykrzesać z siebie całą pasję, pożądanie, wściekłość oraz morderczą zazdrość i nie odpuszcza w żadnym momencie. Baryton sprawdza się bardzo dobrze jako negatywny bohater, bez którego dramatyczna całość byłaby znacznie uboższa, w zasadzie niemożliwa. Kontrastuje z nim kolejna ważna, drugoplanowa postać – Unulfo. Każde pojawienie się na scenie Małgorzaty Bartkowskiej wywołuje uśmiech, a jej głos – pogodnie aksamitny i wyrównany w brzmieniu – swobodnie dociera do uszu i duszy słuchaczy. Mezzosopranistka wręcz pozwala nawet odpocząć od przygnębiającej intrygi i burzy uczuć, która przez trzy akty szaleje na scenie.

Reżyser wyczarowywał przed publicznością bardzo realny świat, choć przecież pozostajemy w średniowiecznym klimacie. Pomaga mu w tym udana scenografia i kostiumy autorstwa Marleny Skoneczko, której kunsztowne projekty podziwiam niezmiennie, doceniając umiejętność kreowania różnorodnych światów – z wyczuciem i elegancją. Projekcje Marka Zamojskiego są jak zwykle zmysłowe i bardzo realne (dla mnie – prawdziwe cacko).

Oczywiście nie byłoby tak pięknego spektaklu, gdyby nie dyrygent – klawesynista Krzysztof Garstka i jego Zespół Instrumentów Dawnych Polskiej Opery Królewskiej Capella Regia Polona. Prowadzony pewną ręką kierownika muzycznego zespół zachowuje odpowiednie tempo i piękny rytm opery. Muzycy orkiestry z sercem i mocą przekazują słuchaczom to, co w dziele najcenniejsze – porywający dramat, tragiczną miłość. Niezwykłe efekty kolorystyczne i harmoniczne służą akcji i nastrojowi, a widoczna, uważna współpraca dyrygenta z wszystkimi solistami ułatwia doskonałe wydobywanie dźwięku w trudnych partiach wokalnych.

Muzyka w „Rodelindzie” Händla broni się sama – konsekwentnie rozwija i podkreśla tok emocjonalnej treści utworu, ujawniając najdrobniejsze zmiany nastroju. Wartość partytury i niemilknący urok barokowych dzieł kusi i uwodzi. W Polskiej Operze Królewskiej „Rodelinda” lśni pełnią blasku.

Źródło:

Teatr dla Wszystkich

Link do źródła