Polska opera, robiona obecnie siłami tych, którzy są na co dzień do dyspozycji, to atrapa. Utrzymywanie jej w takim stanie za pieniądze podatników jest kiepską operetką. Tak zwana misja kulturotwórcza śmieje się w niej najgłośniej - pisze Jacek Melchior w tygodniku Wprost.
Gdyby nie śpiewacy z zagranicy, polska opera przestałaby istnieć. Mariusz Treliński wraca z zagranicy na ratunek polskiej operze. Ale nawet Treliński nie poradzi na bezguście, jakie zapanowało na warszawskiej scenie narodowej. Najlepszym tego dowodem jest niedawna "Tosca", wytupana przez zazwyczaj spokojną stołeczną publiczność. "Toscę" dzieli przepaść od zrealizowanej przez Trelińskiego w Waszyngtonie inscenizacji opery "Andrea Chenier". Przepaść dzieli ją też od "Damy pikowej" Piotra Czajkowskiego - przygotowanej właśnie przez najlepszego polskiego reżysera operowego na scenie narodowej - a właściwie od jej berlińskiej wersji. W Berlinie w głównej roli Hermana wystąpił Placido Domingo. W Warszawie Hermana nie było wcale. Z partią tą walczył tenor, który się do niej nie nadaje, a w dodatku był chory, za co przeproszono widownię. To, co się stało, nie jest wcale wypadkiem przy pracy, ale wybuchem bomby z opóźnionym zapłonem. Halka z łapank