Jednym z beneficjentów pandemii stała się nieoczekiwanie poczciwa opera, która z różnych zakątków świata zawitała do naszych domów. Stała się sztuką dostępną dla każdego i w każdym momencie, lekceważąc zasady, które dotąd ją obowiązywały - pisze Jacek Marczyński w Rzeczpospolitej.
Początek lat 60. XX wieku był czasem, kiedy miłośnicy opery zastanawiali się, czy jeszcze ujrzą na scenie Marię Callas. Najsłynniejsza primadonna stulecia otrzymywała co prawda nieustanne zaproszenia od najlepszych teatrów - La Scali, Covent Garden, Opery Paryskiej, Metropolitan, o jej występ zabiegał także Teatr Bolszoj. Początkowo zgadzała się, a potem niemal w ostatnim momencie jednak rezygnowała, bojąc się porażki. Czasami pojawiała się jedynie na koncertach, rozbudzając w ten sposób nadzieje publiczności, że jednak da się w końcu namówić na więcej. CALLAS ZABIJA NA SCENIE Taka szansa pojawiała się pod koniec 1963 roku, gdy wierny przyjaciel greckiej gwiazdy, Franco Zeffirelli, zgodził się wyreżyserować "Toscę" w Londynie. - Tosca jest kobietą pełną życia, ciepłą, bezpretensjonalną, a nie jakąś wielką diwą, która w kościele pojawia się z wielkim naręczem róż, w ogromnym kapeluszu ozdobionym piórami - tłumaczył Ca