Jeszcze niedawno ogłaszano śmierć opery, a ta wciąż żyje i ma się świetnie. Tylko znaczenie terminu się zmienia - bo ile dziś tej tradycyjnej opery w operze? - pyta Dorota Szwarcman w Polityce.
Pierre Boulez, wybitny kompozytor i dyrygent zmarły w styczniu br., postulował pół wieku temu w wywiadzie dla tygodnika "Der Spiegel", by wysadzić gmachy operowe w powietrze. Gdy to mówił, miał na myśli, że gatunek ten jest totalnie anachroniczny i - takiego był zdania - po 1935 r. nie powstało w tej dziedzinie nic godnego uwagi. Od tamtej pory zaszło wiele zmian, nie tylko w poglądach samego Bouleza, który jako dyrygent miał się stać wybitnym interpretatorem dzieł operowych, głównie XX-wiecznych i Wagnera, a jako kompozytor sam myślał o stworzeniu opery (co mu się z różnych powodów nie udało). Powstało wiele nowych dzieł, które próbują iść z duchem czasu - zarówno pod względem tematyki, jak i rozszerzenia środków wyrazu o współczesną technikę. Choć więc tu i ówdzie pokutuje jeszcze skojarzenie pojęcia opery z czymś zakurzonym i pachnącym naftaliną, ten stereotyp idzie coraz bardziej w zapomnienie. Przestaje już dziwić to określenie