TEN SZALENIEC ZNOWU namieszał w teatrze. Stanisława Ignacego Witkiewicza trzeba się bać, żeby go zrozumieć. Jeśli się go ktoś nie boi, nic nie zrozumie. Bowiem w wielu sztukach Witkiewicza, gdzieś na samym dnie straszy. Ten strach nie jest widoczny od razu, nie pojawia się on jak szminka na twarzy, nie ma specjalnych grymasów, a raczej ma wszystko inne, co zaprzecza strachowi. Ma wielkie składnice śmiechu, ironii, bank przekory, całe spiżarnie jadowitego, złośliwego chichotu. I jakie można pod tym wszystkim dostrzec strach, niepokój, przerażenie. A jednak! Jednakoak gdy się dobrze wsłuchać w ton tej dramaturgii, w jej brzmienie, jej głębsze pulsowanie, dostrzec można, i można usłyszeć jakby ukryty i bardzo zdławiony krzyk rozpaczy. I właśnie od tego chyba trzeba by zacząć omawianie przygody Witkacego z teatrem. Wiadomo, żyjemy pod presją czystej formy. Wiadomo nasiąkliśmy ideami absurdu, groteski, paradoksu i takich tam różnych dziwadeł
Tytuł oryginalny
Oni, znaczy my?
Źródło:
Materiał nadesłany
Tygodnik Kulturalny nr 17