"Statek szaleńców" w reż. Nikołaja Kolady w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Pisze Łukasz Maciejewski w tygodniku Wprost.
Trudno uwierzyć, że "Statek szaleńców" sygnował Nikołaj Kolada, jeden z najgłośniejszych rosyjskich reżyserów i dramaturgów. Na scenie królują dowcipasy, zespołowe mizdrzenie się, scenograficzna bumelka. Pierwsza część "Statku..." to skąpo odziane dziewczęta, podskakujący nie do rytmu panowie po pierwszych treningach na siłowni, błyszczące krzyże oraz szlagiery jak Polska długa i szeroka. Drugi akt: mniej rozśpiewany, za to mocno szowinistyczny. Jeżeli ktoś spodziewał się po autorze "Merylin Mongoł" nawiązań do aktualnej sytuacji między Polską i Rosją, też srodze się rozczaruje. Już punkt wyjścia był wyświechtany: podtopienie skazuje mieszkańców kamienicy na własne towarzystwo. Ale można było wykroić galerię charakterów. U Kolady oglądamy mordy, typy, a nie ludzi. W pewnym momencie stara babulina w chuście powiada, że choć życie jest do bani, i tak nas kocha. Jaki spektakl, taka miłość.