Z najwyższym zakłopotaniem przystępuję do pisania o Dzienniku 1962-1969 Sławomira Mrożka1. Przez całą lekturę towarzyszyło mi wrażenie podglądactwa. Wiem oczywiście, że to cena za sięgnięcie po journal intime. Są ludzie, którzy tego rodzaju książki cenią bardziej niż tradycyjną beletrystykę. Nie należę do tego grona - pisze Jerzy Sosnowski w miesięczniku Więź.
Z najwyższym zakłopotaniem przystępuję do pisania o Dzienniku 1962-1969 Sławomira Mrożka1. Przez całą lekturę towarzyszyło mi wrażenie podglądactwa. Wiem oczywiście, że to cena za sięgnięcie po journal intime. Są ludzie, którzy tego rodzaju książki cenią bardziej niż tradycyjną beletrystykę. Chcą życia, a nie sztuki; twierdzą, że w ten sposób poznają człowieka w jego autentycznych reakcjach na doświadczenia, a to ciekawsze niż dzieło, w którym owe doświadczenia zostały zapewne odbite, ale pośrednio i krzywo. Nie należę do tego grona; czasem wręcz przychodzi mi do głowy straszne podejrzenie, że obecna popularność literatury faktu stanowi swoiste spełnienie proroctw Witkacego: zobojętniali na doświadczenia metafizyczne, potrzebujemy amorficznych opowieści o życiu (nie mówię o reportażach - najwybitniejsze z nich są nieodróżnialne od prozy artystycznej i niewykluczone, że nie zawierają więcej tzw. prawdy niż ona). Jeśli więc m