Garderoby teatrzyków na krótko przed wybuchem wojny, losy artystów w dniach zagłady, Lublin 44, Łódź - pełniące obowiązki stolicy, wreszcie Warszawa i próby ułożenia sobie życia w stawianym dzisiaj pod pręgierzem PRL - wszystko to układa się w dygresyjną historię kogoś, kto nigdy nie zwątpił w prawdziwość życiowego motta: "Świat pełen jest bratnich dusz" - o książce Stefanii Grodzieńskiej "Nie ma z czego się śmiać", pisze Ryszard Marek Groński w Polityce.
Ulice Łodzi tużpowojennej przypominały scenę teatru, gdzie spędzono aktorów grających w różnych sztukach. Battle dresy i ruskie kufajki, pelisy z kołnierzami objedzonymi przez mole, kapelutki-ogródki przechowane w szafach przez całą okupację, ciuchy z paczek cioci Unry, odcinające się pstrokacizną od ulicznej szarości, zakopiańskie kożuszki i prze farbowane kurtki mundurowe, dawniej feldgrau, dziś czarne i granatowe, bo te kolory najłatwiej przyjmowało niemieckie sukno. Było na co popatrzeć, gdy szło się Piotrkowską, mijając sklepiki, gdzie nikogo nie dziwiła wetknięta w osełkę kartka "Masło przedwojenne". Koło kawiarni Mocca - towarzyskiej giełdy, skrzynki poszukiwań i punktu wymiany informacji - uwagę moją zwróciła pani o ciemnych włosach, wysuwających się spod kaptura płaszcza obrębionego króliczym futrem. Energicznie roztrącająca powietrze pani miała na nogach białe kapce, jeszcze nie zachlapane błotem, nie nasiąknięte wilgoci�