EN

29.03.2023, 11:42 Wersja do druku

Okiem Obserwatora: Życie pani Pomsel

„Życie pani Pomsel” Christophera Hamptona w reż. Grzegorza Małeckiego w Teatrze Polonia w Warszawie. Pisze Krzysztof Stopczyk.

fot. Katarzyna Kural-Sadowska/ mat. teatru

Tak mi się przydarzyło, że w krótkim odstępie czasu widziałem dwa monodramy grane przez legendy scen polskich. Najpierw Andrzej Seweryn wcielił się w Krappa w „Ostatniej taśmie”, a kilka dni później oglądałem Annę Seniuk jako Brunhilde Pomsel w „Życiu pani Pomsel”.

Premiera tej sztuki, której autorem jest Christopher Hampton – Komandor Orderu Imperium Brytyjskiego (CBE), zdobywca wielu prestiżowych nagród, m. in. dwóch Oskarów za scenariusze adaptowane do filmów: „Niebezpieczne związki" (1989) i „Ojciec” (2021) - odbyła się w Teatrze Polonia we wrześniu 2022 r. Jej reżyserem był Grzegorz Małecki, tekst tłumaczyła Małgorzata Wrzesińska.

Niesamowity zbieg okoliczności sprawił, że sztuka w ogóle powstała. Przyjaciel Hamptona zwrócił jego uwagę na austriacki film dokumentalny „Ein deutschen Leben” (Niemieckie życie), będący wywiadem ze 102-letnią, wtedy, sekretarką – stenotypistką Josepha Goebbelsa. Film tak zainteresował Hamptona, że dotarł do jego twórców i otrzymał od nich nagrania ponad 30 godzin rozmów z Brunhildą Pomsel. Po ich odsłuchaniu zdecydował się na napisanie monodramu opartego na tym materiale. W ten sposób powstał tekst zatytułowany „A German Life” (Niemieckie życie). Sztuka miała swoją prapremierę światową w 2019 w Bridge Theatre w Londynie, a w Brunhilde Pomsel wcieliła się czołowa aktorka angielska Maggie Smith. Od tego momentu monodram grany jest nieustannie w teatrach na całym świecie.

Nie bez kozery wspomniałem na początku „Ostatnią taśmę” Becketta. Widzę sporo analogii w tych dwóch fenomenalnych monodramach. Beckett był laureatem Nobla. Hampton ma dwa Oskary. Obydwie sztuki traktują o zwykłym życiu, ale w ujęciu ostatecznym. W obydwu bohaterowie: Krapp i Pomsel dokonują jakby podsumowania swojego życia. Jakby – dlatego, że właściwie sami przed sobą nie przyznają się do tego. Pomsel tylko opowiada i wspomina. Krapp, tradycyjnie w swoje urodziny, odsłuchuje taśmy nagrywane w poprzednich latach i prowadzi z nimi dialog. Jednak w obydwu przypadkach jest to wiwisekcja i podsumowanie swojego życia. Jest jeszcze jeden element łączący te dwie sztuki. Artystyczny. W tym przypadku teatralny (chociaż wersje filmowe też są). W Krappa i Brunhilde Pomsel mogą się wcielić tylko znakomici aktorzy i aktorki. To nie wszystko, bo tu zahaczamy o bardzo delikatną sprawę, która w dzisiejszych przewrażliwionych czasach może wywołać burzę (w szklance wody). Ageizm – dyskryminacja ze względu na wiek. Ja po prostu nie wyobrażam sobie żeby Krappa i Pomsel mogły grać osoby bardzo młode lub nawet młode. Mogą to robić na ćwiczeniach w szkołach teatralnych, ale na poważnie. W tych przypadkach żadna charakteryzacja nie pomoże. Wiek i doświadczenie sceniczne to są dwa warunki sine qua non do tego, aby w ogóle myśleć o tych rolach. Ja utożsamiam Krappa z Tadeuszem Łomnickim, który co prawda miał 56 lat, gdy wcielił się w 69-letniego „starca”. Ale jak się wcielił! Innej Pomsel nie widziałem na scenie, ale Anna Seniuk, oprócz perfekcji artystycznej, oprócz doświadczenia scenicznego, do roli wniosła również swoje 80 lat. Zresztą trudno byłoby znaleźć aktorkę będącą równolatką pierwowzoru uwiecznionego na wspomnianym filmie. 102-letnia Danuta Szaflarska już niestety nie zagra tej roli.

Anna Seniuk przez niecałe dwie godziny jest cały czas na scenie i skupia na sobie uwagę. I znowu zauważam podobieństwo z Łomnickim. Przez cały ten czas nie można oderwać od niej oczu – mówię za siebie i tę publiczność, która, gdy ja byłem, wypełniła do ostatniego miejsca widownię. Tak jak ponad 35 lat temu na widowni panowała absolutna cisza. Ja to nazywam „zasysającą” ciszą. Nic jej nie rozprasza. Dzięki temu nic nie umyka uwadze widzów. Każdy gest dłoni, rąk, ruch całego ciała, głowy, mimika twarzy, nawet te ułamkowe, są wyraźnie widoczne. To samo jest z tekstem, który czasami wypowiadany jest płynnie, bez przerw, czasami przedzielony jest długimi pauzami, a czasami są to urywki zdań, powtórzenia, monosylaby, westchnienia. W tej niesamowitej ciszy, wszystko to robi kolosalne wrażenie.

A spektakl nie jest wcale cichy, bo widz ogląda na scenie nie tylko Annę Seniuk. Co pewien czas, na ściankach z tyłu sceny, wyświetlane są napisy, zdjęcia i filmy z epoki. Reżyser dobrał je bardzo trafnie. Zaczyna się niewinnie, złotą erą międzywojennego Berlina. Beztroskie życie. Rauty, bale, pikniki, Olimpiada z gwiazdą pierwszej wielkości, czarnoskórym Jesse Owensem. Sielskie, rodzinne fotografie i filmy (Justyna Kowalska jako Eva Löwenthal). A na scenie, w dużym fotelu siedzi Brunhilde Pomsel i opowiada o tych zwykłych, spokojnych czasach. Ot, takie German Life.

Jednak opowieść nieubłaganie zbliża się do czasów koszmarnych. Hitler w sposób absolutnie legalny wygrywa wybory i bezwzględnie, coraz brutalniej rozszerza swoją władzę. Pani Pomsel niczego złego dookoła siebie nie dostrzega. Jest bardzo zdyscyplinowaną urzędniczką, wdzięczną państwu i swoim szefom za możliwość dobrze płatnej pracy. Nawet zbytnio nie dziwi się, gdy jej żydowscy znajomi i przyjaciele coraz częściej znikają. Tak jakby ich nigdy nie było. Gdy wybucha wojna, w jej życiu właściwie nic się nie zmienia. Nawet w piekle ostatnich dni wojny, gdy ma możliwość opuszczenia unicestwianego Berlina, wraca na swoje stanowisko pracy. Przecież Ordnung muss sein – tak ją wychowano - porządek musi być! Porządek i dyscyplina. Wtedy wszystko będzie dobrze!

Cała „spowiedź” Brunhildy Pomsel i jej argumentacja przywodzi na myśl słynne, dalekowschodnie trzy małpki: Mizaru – „nie widzę nic złego”; Kikazaru – „nie słyszę nic złego”; Iwazaru – „nie mówię nic złego”. I to jest najbardziej przerażające w tej sztuce i stanowi materiał do przepracowania. Nie dziwi konstatacja, że „Życie pani Pomsel” powinno być materiałem do przemyśleń i dyskusji w naszym kraju. Zastanawiającym jest fakt, że sztuka grana w teatrach na całym świecie, wszędzie cieszy się ogromnym powodzeniem. Nie tylko ze względu na wirtuozerię występujących aktorek, nie tylko ze względu na historię, ale chyba również z powodu jej uniwersalnej ponad czasowości.

W ilu krajach, od czasów II wojny światowej różne ugrupowania dochodziły do władzy w sposób całkowicie legalny? A w ilu te partie błyskawicznie zaczynały podążać szlakiem przetartym przez kanclerza III Rzeszy? I tu pojawia się problem z monodramu Hamptona. Jak reagują zwykli obywatele, ci którzy mają swoje prywatne życie, rodziny, ulubione hobby, zwierzęta, utrwalone przyzwyczajenia, mniej lub bardziej przyjazną pracę, itd.? Jak zachowują się, a jak powinni reagować? Czy w przypadku, gdy historia potoczy się jak u Pani Pomsel, będą temu winni czy schowają się za trzema małpkami i słynnym: „no co ja mogłem/ mogłam?”

Jeżeli tylko ktoś ma wystarczająco dużo odwagi, to po obejrzeniu „Życia pani Pomsel” głęboko zastanowi się nad tymi pytaniami i może dokona samooceny?

Polecam ten spektakl osobom w każdym wieku. Nie tylko tym z bagażem doświadczeń życiowych. Sądzę, że powinni go zobaczyć szczególnie ludzie młodzi, którzy dopiero zaczynają wchodzić w dorosłe życie, bądź mają w nim niezbyt długi staż. Radziłbym obejrzeć. Zastanowić się. I wyciągnąć wioski. Póki jeszcze można i nie jest za późno!

Źródło:

Materiał nadesłany