EN

4.05.2023, 12:44 Wersja do druku

Okiem Obserwatora: Piękna Lucynda

„Piękna Lucynda” Mariana Hemara w reż. Eugeniusza Korina w Teatrze 6.piętro w Warszawie. Pisze Krzysztof Stopczyk.

fot. mat. teatru

Marian Hemar. Jeden z gigantów, tworzących i kształtujących w okresie międzywojennym kulturę polskiego języka. I to w jego najczystszej postaci, tej najwyższej próby! A przy tym nie żaden cherlawy „jajogłowy”, tylko człowiek z krwi i kości: ochotnik w wojnie polsko-bolszewickiej, a w czasie II wojny światowej uczestnik walk m. in. pod Tobrukiem. Po wojnie, nieprzejednany krytyk nowej, polskiej rzeczywistości, dodający rodakom otuchy, na falach Radia Wolna Europa.

W Polsce nigdy nie było w tym samym czasie tak licznej, powiązanej ze sobą grupy twórców, tak mocno oddziałujących na resztę społeczeństwa, jak w okresie międzywojennym. Tuwim, Lechoń, Słonimski i właśnie Hemar. Dream team! Oni stanowili trzon, a wokół nich gromadziło się równie doborowe towarzystwo.

Po wojnie Słonimski i Tuwim tworzyli w Polsce. Lechoń i Hemar zostali na obczyźnie. Dla Lechonia skończyło się to tragicznie w Nowym Jorku. Hemar zmarł w 1972 r., w Wielkiej Brytanii, w wieku 71 lat. Jednak w powojennej Polsce „nie istniał”. Tzn. nie istniał oficjalnie. Do tego stopnia, że w latach 70-tych pracownicy warszawskich bibliotek studenckich (w tym kierowniczki!) w ogóle nie znały tego nazwiska – a właściwie pseudonimu! Dopiero pod koniec lat 80-tych zaczęło się to zmieniać (np. znakomity spektakl z roku 1987, „Hemar. Piosenki i wiersze”, wg scenariusza i w reż. Wojciecha Młynarskiego w Teatrze Ateneum im. Stefana Jaracza).

Chwała Teatrowi 6.piętro, że wystawił „Piękną Lucyndę” Hemara, w której jest wszystko, o czym może zamarzyć miłośnik spektakli trochę lżejszego kalibru.

„Piękna Lucynda” powinna być analizowana (mam nadzieję, że jest) w szkołach artystycznych jako mistrzowski przykład spójnego tekstu zawierającego wiele bardzo odległych od siebie form. Bo widz na jednym przedstawieniu może delektować się i cudownymi dialogami mówionymi i równie wspaniałymi tekstami piosenek, i akcją wymagającą od występujących warsztatu aktorskiego na najwyższym poziomie. Wszak w jednym spektaklu, oprócz sztuki dramatycznej, muszą umieć znaleźć się i w wodewilu, i w burlesce, i w kabarecie, i wykonywać różne figury taneczne. Taki materiał wyjściowy, to prawdziwy skarb.

I tu zaczyna się druga strona medalu, czyli praca twórców i odtwórców spektaklu. Reżyser, scenograf, aranżer muzyki, twórcy kostiumów i układów tanecznych, wszyscy oni muszą „czuć” w przypadku „Pięknej Lucyndy” nie tylko klimat lat dwudziestych i trzydziestych ubiegłego wieku, ale również epoki o 200 lat wcześniejszej, bowiem jest ona pastiszem pierwszej komedii napisanej w języku polskim, w 1765 roku przez Józefa Bielawskiego, czyli „Natrętów”. Całe szczęście, że Eugeniusz Korin (reżyseria), Wojciech Stefaniak (scenografia), Tomasz Szymuś (kierownictwo muzyczne), Anna Głogowska (układy taneczne) i Beata Harasimowicz (kostiumy) są artystami czującymi te klimaty. W przypadku Mariana Hemara i jego „Pięknej Lucyndy” bardzo łatwo jest zagubić tę niepowtarzalną lekkość, przymrużenie oka, świadomość, że nie mamy do czynienia ze sztuką na poważnie, tylko z pastiszem i cudowną zabawą formą i słowem.

Twórcy zasłużyli na brawa i uznanie. A zespół aktorski?

Ufff! TAK! Mam tylko problem z wyróżnieniem kogokolwiek. Po pierwsze okazało się, że wszyscy znakomicie odnajdują się w każdej z licznych form, zarówno tych bardziej wyrafinowanych (pastisz sztuki sprzed 200 lat czy wodewil), poprzez sceny kabaretowe, aż po całkowicie współczesne wyjścia na proscenium, przed kurtynę i dialog bezpośrednio z publicznością. Dodatkowym utrudnieniem dla aktorów są cudowne kostiumy i charakteryzacja sprzed dwóch stuleci. A propos strojów, to znakomitym pomysłem jest kontra strojów trzech muz, w stosunku do pozostałych postaci.

W tym spektaklu pojawia się efekt synergii. W sposób widoczny, wszyscy bawią się grą swoją i koleżanek/kolegów. A to jak wiadomo „niesie” każdego, nie tylko na scenie w teatrze. Dlatego trudno wyróżnić kogokolwiek. Oczywiście jak w większości przedstawień są role wiodące i te drugoplanowe. Ale aby był sukces ważne jest, żeby „nikt nie odstawiał nogi” (jak w piłce nożnej).

Adriana Kalska (Lucynda Wahadłowska, wdowa) i Mikołaj Roznerski (Hrabia Adam) z wdziękiem bawią się swoimi rolami i od początku zdobywają sympatię widowni, która kibicuje ich perypetiom. Joanna Liszowska (Ciotka Lucynda) z każdym wejściem zagarnia scenę dla siebie i nie jest to przygana! Wprost przeciwne! Gratulacje za tę rolę! Identycznie sprawa przedstawia się z Piotrem Gąsowskim (Hrabia Faworski, wuj Adama). W jego przypadku można tylko żałować, że Hemar wprowadził tę postać dopiero w drugiej części. Michał Barczak (Skarbnik) i Rafał Królikowski (Poufalski, przyjaciel Adama) podobnie jak wymienieni wcześniej, dają popis znakomitego aktorstwa, ponieważ cały czas utrzymują klimat pastiszu, nie wpadając w przerysowanie. Niby mniej ważne są postacie grane przez Sylwestera Maciejewskiego (Złoty Młodzieniec Pierwszy) i Krzysztofa Tyńca (Złoty Młodzieniec Drugi), ale każde ich pojawienie jest zauważalne i jak przystało na logikę takich spektakli mają też swoje pięć minut, za które są nagrodzeni gromkimi oklaskami. Wojciechowi Wysockiemu (Wietrznikowski) przypadła rola Smerfa Marudy, z czego wywiązuje się bez zarzutu.

Na koniec zostawiłem sobie trzy Muzy. Karolina Piwosz (Talia), Dorota Stalińska (Melpomena) i Hanna Śleszyńska w potrójnej roli (Terpsychora, Wawrzonek, Służąca)! To one właśnie są na kontrze w stosunku do pozostałych postaci pełniąc rolę narratorek, chóru greckiego, konferansjerek dialogujących z publicznością. Stalińska i Piwosz są najbardziej współczesne i grają role diabełka i aniołka siedzących, jak wiadomo, na ramieniu każdego z nas i podsuwających złe i dobre rozwiązania. Śleszyńska w każdej z trzech ról jest krańcowo różna i w każdej fantastycznie śmieszna.

Tak jak całe przedstawienie! I dlatego gorąco polecam je Państwu. Kto zna i lubi ten rodzaj literatury okresu międzywojennego, będzie czuł się jak na prawdziwej uczcie. Kto nie zna Hemara, powinien zobaczyć „Piękną Lucyndę” tym bardziej. Już samo to będzie wartością dodaną, a może będzie to krok do poznania Tuwima, Słonimskiego, Lechonia i całego środowiska Skamandrytów?

Źródło:

Materiał nadesłany