- Rozumiem, że możemy i powinniśmy mówić o misji programowej, bo korzystając z publicznego grosza, nie możemy iść na łatwiznę, w stronę fars, schlebiania niskim gustom, machania nóżkami. Ale ludzie w kulturze zarabiają naprawdę strasznie, dojmująco mało - o tym trzeba mówić. I to jest ważne zadanie, które chciałabym jeszcze zrealizować - mówi Danuta Marosz, dyrektor naczelna Teatru im. Szaniawskiego w Wałbrzychu, w rozmowie z Michałem Centkowskim.
Od dwunastu lat prowadzi Pani jedną z najważniejszych scen dramatycznych w kraju - co sprawia, że ten teatr jest "sexy"? A nie pyta mnie pan, czy w ogóle teatr jest "sexy"? Na pewno jest! [śmiech]. A co jest w nim "sexy"? Pewnie to, co jest trochę niepokojące i czego do końca nie da się rozwikłać. I myślę, że w ciągu moich lat pracy chodziło przede wszystkim o to, aby nasi widzowie ciągle mieli do czynienia z czymś nowym. A więc po pierwsze - ciekawość, po drugie - bezczelność. Właściwie od początku byliśmy trochę bezczelni. Zmieniając logo, napisaliśmy, narażając się zresztą kolegom, "Teatr w Wałbrzychu", jakbyśmy byli jedynym teatrem w mieście, choć mamy przecież starszego brata, Teatr Lalki i Aktora. Nazwaliśmy nasz teatr trochę bezczelnie, trochę zaczepnie, choć wtedy nie mięliśmy wielu powodów, by w siebie wierzyć. Wzbudzaliśmy jednak zaciekawienie, a potem część widowni nas opuściła - za to, że byliśmy tak bezczelni