Jego odejście to wyrwa taka sama, jak te, które w naszej kulturze uczyniły śmierć Tadeusza Kantora, Jerzego Grotowskiego czy Konrada Swinarskiego - pisze o zmarłym w sobotę Jerzym Grzegorzewskim Iza Natasza Czapska.
Odszedł Jerzy Grzegorzewski [na zdjęciu]. Ten, który polski teatr widział ogromnym. Jeden z ostatnich, którzy takim go widzieli i takim czynili. Narodowa scena straciła jeden ze swych najpotężniejszych filarów. Wraz ze śmiercią Jerzego Grzegorzewskiego ubywa jej rozmachu, urody, powagi. Powagi w myśleniu o sztuce, o polskiej literaturze i Polakach. Odszedł wizjoner, który nie cackał się z widzem i jego wątłą wyobraźnią. Nie łasił się i nie troszczył o to, czy nadąża za nim. Proponował i umożliwiał swoimi spektaklami intelektualną przygodę, misternie zbudowaną szaradę do rozwiązania, zmysłową uciechę. Z maską samotności Ci, którzy przyjmowali to wyzwanie, będą mu długo pamiętać takie spektakle, jak "Parawany", "Powolne ciemnienie malowideł", "Tak zwana ludzkość w obłędzie", zrealizowane w teatrze Studio, "Ślub" we wrocławskim Teatrze Polskim czy "Noc listopadowa", trzecia wersja "Wesela", "Sen nocy letniej" i "Morze i zwierciad�