Łódź Charona pływała w tym teatrze od dawna. Śmierć czyhała nie tylko w Wenecji, którą przywoływały pasiaste pale do cumowania gondoli, zwieńczone tłumikami trąbek. Czasem pojawiała się zupełnie bezceremonialnie, jak wtedy, gdy umarł Iwan Iljicz - o twórczości Jerzego Grzegorzewskiego pisze Piotr Gruszczyński w Tygodniku Powszechnym.
Trumny fortepianów i sarkofagi magla często stanowiły część dekoracji. Na scenie, nie tylko w starych dekoracjach, umierali artyści, rozsnuwając powidoki tego, co uwięzione w ich głowach, niewypowiedzianej poezji uciekającej przed porządkiem codziennych znaczeń. Nawet jeśli śmialiśmy się do łez, śmierć zawsze przychodziła po swoje. Taki był jeden z odcieni teatru Jerzego Grzegorzewskiego [na zdjęciu], zamkniętego przez śmierć artysty 9 kwietnia. Teatr w Polsce to tylko kilka osób. Tych, które naprawdę teatr czynią, a nie w teatrze pracują. Grzegorzewski był jedną z nich. Od zawsze osobny, kształtujący własny, niepowtarzalny język, poszukujący nowych przestrzeni (sam projektował rozwiązania scenograficzne), chroniący artystyczną niezależność, nie szukający uczniów, kontynuatorów, spadkobierców. Był przekonany, że artysta musi być sam i nawet jeśli tworzy pozory poetycko ograniczonej odpowiedzialności, powinien stale brać odpow