Temat, z którego można zrobić piękny wierzchołek lodowej góry, w Katowicach zrównano do pastwisk wypełnionych marazmem, nudą, brakiem pasji - o "Himalajach" Dariusza Kortko, Artura Pałygi i Marcina Pietraszewskiego w reż. Roberta Talarczyka w Teatrze Śląskim w Katowicach pisze Sławomir Szczurek z Nowej Siły Krytycznej.
Gdy ktoś obiecuje ci wyprawę w Himalaje a zabiera cię ledwo na osiedlową górkę i zamiast szusować, pozjeżdżasz sobie na dziecięcym "dupolocie", masz prawo poczuć się oszukanym i zawiedzionym. Jeśli nie tak niedawno, pięćdziesiąt kilometrów od Katowic (fakt, bliżej gór niż hałd), Anita Jancia-Prokopowicz w sześćdziesięciominutowym monodramie ("Wanda" w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej) robi zdecydowanie więcej niż zespół Śląskiego, to znak, że na "Himalajach" straciłeś dziewięćdziesiąt minut swojego życia. To miał być bal, na który zaprosili nas ci, którzy mieli ewidentną ochotę w swoim życiu na to, by je stracić. To mógł być piękny bal. Początek zapowiadał, że może nawet takim się okazać. Wchodzi maestro - Mioush - który odpowiadał za muzykę w przedstawieniu, pojawiają się fantastyczne wizualizacje, gra świateł, niejako z zaświatów wyłaniają się po kolei bohaterowie. A świat gór jest mroczny, oddalony, niedościgni