Chlubą każdego teatru, a więc takie operowego, są niewątpliwie oryginalne, ambitne pozycje repertuarowe, które obudzą żywe zainteresowanie środowiska, podniecą snobów i pomnożą splendor placówki poprzez szerokie odbicie w środkach przekazu.
Wiadomo jednak, że na co dzień widownię zapełnia głównie tzw. nowy odbiorca, zwykły meloman (jeśli i to określenie nie jest po prostu na wyrost...) o niezbyt wysublimowanych gustach, a do niego trafiają przede wszystkim znane pozycje tzw. żelaznego repertuaru i to prezentowane bez specjalnych udziwnień. Zaspokoić te raczej sprzeczne dążenia jest na ogół bardzo trudno; rozsądna dyrekcja musi więc szukać wyjścia kompromisowego, czyli znaleźć w planach na dany sezon miejsce na jedno i drugie, we właściwych proporcjach. Taką drogę obrał z powodzeniem Teatr Wielki w Łodzi realizując ostatnio dwie, diametralnie różne pozycje premierowe. Najpierw była to "Madame Butterfly" Pucciniego, można powiedzieć - samograj, któremu w zasadzie wystarczy przyzwoite wykonawstwo, logiczna reżyseria, odpowiednie dekoracje oraz dobry poziom muzyczny - i problem z głowy (a co ponadto - będzie już znaczącym sukcesem, o czym za chwilę). Drugą premierą były nie grane