„Łaskawość Tytusa" Wolfganga Amadeusza Mozarta w reż. Mai Kleczewskiej w Operze Bałtyckiej w Gdańsku. Pisze Dorota Szwarcman na blogu Co w duszy gra.
Maja Kleczewska w swoim spojrzeniu na Łaskawość Tytusa Mozarta w Operze Bałtyckiej odwróciła spojrzenie na tytułową postać. II akt jednak był rozczarowaniem.
Mieliśmy w ostatniej dekadzie dwa wystawienia tego dzieła w Warszawie: jedno w Operze Narodowej, drugie dwa lata później w Warszawskiej Operze Kameralnej. Realizatorzy obu spektakli (a także ja, która je relacjonowałam) byli sceptyczni wobec postaci łaskawego władcy, w domyśle: tyrana. Zwłaszcza że wiadomo, iż jest to utwór okolicznościowy i po prostu nie mógł być czymś innym niż hołdem. Kleczewska przeciwnie. W wywiadzie zamieszczonym w książeczce programowej spektaklu mówi: „Wielu reżyserów operowych przedstawia Tytusa jako władcę kapryśnego, narcystycznego, słabego. Inscenizatorzy często stoją po stronie zamachowców, tak jakby wiara w uczciwą praworządną władzę była w Europie Zachodniej w XXI wieku bardzo nadszarpnięta”. To prawda, coś w tym jest. Inne spojrzenie jest tu więc interesujące, szkoda tylko, że spektakl ma pęknięcie i jego druga część nie ma wiele wspólnego z pierwszą. W pierwszej przy tym jest energia, a w drugiej napięcie siada.
Osobną sprawą jest uwertura, podczas której dzieje się jeszcze inna sprawa: odtworzony zostaje zamach na prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza (podobno reżyserka konsultowała się z rodziną), a w jego roli pojawia się śpiewak grający później Tytusa. W przypadku drugiej obsady, na której byłam dziś, jest nim Aleksander Kunach, który brał udział również we wspomnianej realizacji z WOK, podobnie jak Elżbieta Wróblewska jako Sesto – oboje wciąż są znakomici. On nie musi jak tam bawić się w cynika i molestatora, za to w II akcie ma dość szczególne zadania aktorskie.
Pierwszy akt rozgrywa się w sali prezydialnej ze stołami przykrytymi tradycyjnym zielonym suknem, z orłem i herbem Gdańska na ścianie oraz flagami Polski i UE. Główną postacią tego aktu jest piękna demoniczna intrygantka Vitellia – Aleksandra Orłowska nie była chyba dziś w szczycie swej formy (kilka miesięcy temu słyszałam ją w łódzkim Fauście, gdzie była znakomitą Małgorzatą), ale i tak robiła wrażenie, także urodą i aktorstwem. Pozostałe role tej obsady również były znakomite: Annio (Jakub Foltak), Publio (Szymon Kobyliński) i Servilia (Nataliia Stepaniak). Akcja w tym akcie przebiega dramatycznie, z dużą ilością zwrotów, Vitellia to podżega Sesta do zamachu na Tytusa, to wycofuje zamach, aż w końcu jest już za późno, by się wycofać i dzieje się to, o ironio, właśnie w momencie, gdy spełniają się jej marzenia i Tytus zwraca się ku niej. W chwilę później Kapitol już płonie, a na salę wpadają zamaskowani zamachowcy, demolują ją, porywają flagi (zwłaszcza te unijne) i piszą na oknie nieprzyzwoite słowo. Dziś patrzy się na takie sceny z większym jeszcze przerażeniem – coraz ich więcej w świecie, a co będzie u nas, też diabli wiedzą.
Przed II aktem rozbrzmiewa elektroniczny szum i ukazuje się na kurtynie twarz Vitellii – od dziecięcej poprzez stopniowe postarzanie do staruszki. W ten sposób przygotowuje się nas na scenerię II aktu, jaką jest dom starców. Ile jeszcze razy zobaczę w operze ten wytrych – jak się nie wie, jak wybrnąć z tematu, zawsze można zastosować dom starców lub dom wariatów (nie wiem, czy tu aby nie zachodzi jeden i drugi przypadek, bo pojawia się również postać wielkiej małpy). Wszyscy bohaterowie tu są, w szlafrokach, z siwizną, powaleni nieuleczalnymi chorobami. Reżyserka komentuje: „Wyobraźmy sobie człowieka, który w obliczu śmierci, w obliczu choroby, szczerze pragnie wybaczenia. Wyobraźmy sobie człowieka, który nie ma już nic do stracenia, bezsilnego i żałosnego. Akt łaski jest wtedy możliwym happy endem. Ale dopiero wtedy, kiedy teatr polityki, ambicji i wściekłości odejdzie na dalszy plan, kiedy minie czas walki i człowiek zostanie sam wobec swoich win, sam na sam ze swoim sumieniem”. Dosyć to pokrętne i bardzo luźno związane z treścią, nie ma też uzasadnienia, czemu to wszystko odbywa się po latach.
Jednak muzyczna warstwa spektaklu jest świetna, dodając jeszcze orkiestrę pod batutą niezawodnego Yaroslava Shemeta, a w niej świetne solówki klarnetowe oraz continuo z udziałem pianoforte, co staje się coraz częstszą praktyką i bardzo dobrze. Dla wykonania na pewno warto na to się wybrać; dla inscenizacji – rzecz gustu.